Выбери любимый жанр

Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna - Страница 37


Изменить размер шрифта:

37

Januszek dlugo wrzeszczal u podnoza schodow, wzywajac Tereske na kolacje. Uznal wreszcie, ze albo spi, albo ogluchla, albo popelnila samobojstwo, ktore pozwalal brac pod uwage stan, w jakim wrocila do domu. To ostatnie przypuszczenie sklonilo go do wejscia na gore, nigdy bowiem, jak dotad, nie zdarzylo mu sie znalezc zwlok. Ten raz ewentualnie moglby byc pierwszy. Ostroznie uchylil drzwi, zajrzal i zamarl bez ruchu.

Jego siostra siedziala na krzesle, bokiem odwrocona do biurka. Miala przymkniete oczy i rzewny usmiech na ustach. Chylila sie ku przodowi, bardzo nisko, rekami czyniac takie gesty, jakby brala w nie cos, czym zamierzala umyc twarz. Przez chwile trzymala to cos, po czym skladala na tym pocalunek. Januszek wytrzeszczyl oczy w przekonaniu, ze to jest przezroczyste i dlatego on tego nie widzi, nie mogl jednak pojac, skad ona to bierze. Kiedy Tereska opuscila rece, w ktorych nic nie bylo, zrozumial, ze operuje powietrzem.

– Rany kota… – wyszeptal ze zgroza.

Ryki z dolu do Tereski nie dotarly, cichy szept przy drzwiach zabrzmial jak traba jerychonska. Ocknela sie w polowie skladania pocalunku na ustach kleczacego Bogusia i co najmniej przez cala sekunde rozwazala, czy ma uzasadnic jakos swoje czynnosci, czy tez po prostu zabic swojego brata. Wybrala to pierwsze.

– Czego chcesz? – spytala wrogo.

– Niech skonam – powiedzial Januszek. – Co ty robisz?

– Cwicze sklony. Swiadoma koordynacja roznych grup miesni w dowolnie wybranych czesciach ciala. Bo co?

Januszek otrzasnal sie z lekka. W jego uszach informacja zabrzmiala tak naukowo, ze na wszelki wypadek wolal nie wnikac w szczegoly. Tereska gotowa byla zrobic mu zaraz caly wyklad i przepytac z anatomii.

* * *

Siedzac przy biurku, po raz osiemdziesiaty Tereska odczytywala dwa zdania, napisane zamaszystym pismem na imieninowej karcie pocztowej. Sto lat szczescia i pomyslnosci! Zaluje, ze mnie tam nie ma! B.

Umiala je na pamiec do tego stopnia, ze ich tresc przestala juz do niej docierac. Wpatrywala sie w nie z wyrzutem, czule, rzewnie i tkliwe, myslac melancholijnie, ze gdyby przyszly w sobote… Czemuz nie przyszly w sobote? Gdyby przyszly w sobote, ilez zostaloby jej zaoszczedzone. Te nieszczesne imieniny zostalyby jej w pamieci jak zwyczajna, sympatyczna impreza, a nie jak jakis koszmar, czarna rozpacz, katastrofa! Ilez w koncu czlowiek moze zniesc?

Co przezyjemy, to nasze – tluklo jej sie po glowie w lekkim rozgoryczeniu. – Co przezyjemy, to nasze. Przezylam swoje…

Spoznienie do szkoly w dzien imienin zostalo jej wybaczone. Najsurowsza nauczycielka nie mialaby serca zgasic blasku tego szczescia, ktore jasnialo na jej twarzy i zdawalo sie oswietlac cale otoczenie w promieniu kilkunastu metrow. Gdyby zreszta nawet nie zostalo jej wybaczone, to i tak nie zdolaloby to przycmic w najmniejszym stopniu radosnego nastroju.

Zrodel szczescia bylo dwa. Jedno stanowil prezent zbiorowy od rodziny, ktorym okazal sie upragniony, wysniony, wymarzony magnetofon wraz z kilkoma krazkami tasm, drugie zas powinno bylo wlasnie jechac z Wroclawia do Warszawy. Magnetofon Tereska zastala na stole w jadalni po zejsciu rano na dol i nie bylo takiej sily i takich obowiazkow, ktore przeszkodzilyby jej obejrzec go i ponapawac sie swiadomoscia posiadania wytesknionego przedmiotu. Spoznienie do szkoly nie mialo zadnego znaczenia. Pan Kepinski, zmuszony do udzielenia corce instrukcji w kwestii obslugi, spoznil sie do biura.

– Dawanie Teresce prezentow to jest sama przyjemnosc – powiedzial pozniej do zony. – Ona sie tak umie cieszyc…

Sluchajac w upojeniu pierwszych dzwiekow z tasm Tereska pomyslala, ze jesli jeszcze ujrzy obok siebie Bogusia, bedzie to juz naprawde zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe.

Ze szkoly do domu biegla jak na skrzydlach. Miala jeszcze tyle roboty! Pomoc w przygotowaniu kolacji, uczesac sie, ubrac, przesluchac tasmy, wykonac ten nieslychanie skomplikowany maquillage, ktory powinien byc wyszukany, a jednoczesnie nie moze sie zbytnio rzucac w oczy…

Swiat byl piekny. Zycie bylo zachwycajace. Ciemne, nisko wiszace chmury nie mialy zadnego znaczenia. Siapiacy rownomiernie deszcz w ogole sie nie liczyl. Dla Tereski swiecilo slonce, nad glowa zas jasnial nieskalany blekit.

Na mokrej, sliskiej jezdni ostroznie jadace samochody nie mogly zbyt ostro hamowac. Przechodzaca przez ulice w niedozwolonym miejscu starsza pani, obladowana paczkami, przestraszyla sie nadjezdzajacych pojazdow, przyspieszyla kroku, truchcikiem dopadla do chodnika, potknela sie o kraweznik i uklekla w kaluzy, wypuszczajac z rak caly bagaz. Stosunek Tereski do swiata obejmowal takze ludzi. Pelna wspolczucia, zyczliwosci, sympatii i checi niesienia pomocy, dopadla starszej pani, pomagajac jej sie podniesc. Z drugiej strony nadbiegl jakis mlody czlowiek.

– Jajka! – jeknela rozpaczliwie starsza pani. – Jezus Maria, pietnascie jajek! Potlukly sie!

Po mokrym chodniku rozsypaly sie cytryny, kartofle i buraczki luzem oraz duzo przedmiotow w opakowaniu. Starsza pani zostala postawiona na nogach. Tereska i mlody czlowiek zbierali produkty, otrzasajac je z blota i wody. Tereska wyciagnela z teczki plastykowa torbe, w ktorej nosila sniadanie, mlody czlowiek wyszarpnal z kieszeni plik gazet.

– Dziekuje, dziekuje – mowila starsza pani, wzruszona. – Panstwo tacy uprzejmi, to sie tak rzadko zdarza w dzisiejszych czasach. Bardzo dziekuje.

– Nie powinna pani przebiegac przez jezdnie w tym miejscu – powiedzial z wyrzutem mlody czlowiek milym, cieplym glosem. – Jest mokro, samochody nie zahamuja.

– Pedza jak wariaci – odparla z uraza starsza pani. – Bez zadnego szacunku dla czlowieka! Co to za roznica dla nich, czy mokro, maja dach nad glowa. A na ludzi deszcz pada, bloto, slisko, samochod ma cztery kola, a czlowiek tylko dwie nogi…

Mlody czlowiek zachlysnal sie, jakby chcial cos powiedziec, ale starsza pani ciagnela dalej:

– Wszystko przez to bloto i deszcz. Co za okropna pogoda!

– Alez skad! – zaprotestowala mimo woli Tereska z najglebszym, najszczerszym przekonaniem. – Przeciez jest przeslicznie!

Zarowno starsza pani, jak i mlody czlowiek spojrzeli na nia z nieklamanym zdumieniem i na krotka chwile wydalo im sie, ze swiat rzeczywiscie pojasnial. Od Tereski bil blask, przejrzyste, zielone oczy jasnialy wewnetrznym swiatlem, jej swieza, mloda, sliczna twarz wygladala jak wcielenie wiosny, a radosny usmiech zwyciezal chmury i deszcz. Wygrywala z aura bezapelacyjnie. Mlody czlowiek zapatrzyl sie tak, ze zaniechal pakowania buraczkow.

Rownoczesnie Tereska po raz pierwszy spojrzala na niego z uwaga. Boze, jakiz piekny! – krzyknelo cos w niej. Byl znacznie starszy, mogl miec dwadziescia lat, moze nawet dwadziescia dwa, mial ciemne wlosy, opalona twarz o regularnych, bardzo meskich rysach i lsniace w tej twarzy przesliczne, ciemnoszafirowe oczy. Takich oczu Tereska nie widziala nigdy w zyciu. Byl przy tym wysoki, rownoczesnie szczuply i barczysty, i doskonale ubrany. Gdyby nie Bogus… – pomyslalo jeszcze to cos w niej.

Co za urocza dziewczyna – pomyslalo rownoczesnie cos w mlodym czlowieku i nie wiadomo dlaczego przypomnialo mu sie nagle slonce i wiatr na jeziorze. Nie odrywajac oczu od Tereski mechanicznie zaczal zwijac gazete z buraczkami.

Starsza pani byla niewatpliwe idiotka w dziedzinie motoryzacji, w innych dziedzinach jednakze posiadala wielkie doswiadczenie zyciowe. Usmiechnela sie dobrotliwie i wyjela mu pakunek z rak.

– Dziekuje bardzo, juz dam sobie rade – powiedziala z sympatia. – Zycze panstwu wiele szczescia na nowej drodze zycia. Na pewno bedzie wam dobrze razem…

Zarowno Tereska, jak i mlody czlowiek gwaltownie ockneli sie z zapatrzenia. Mlody czlowiek wygladal tak, jakby mu na chwile odjelo mowe, a Tereska zaczela sie radosnie smiac.

– Dziekujemy bardzo! – zawolala. – Zrobimy, co sie da! To bardzo milo z pani strony!

37
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Chmielewska Joanna - Zwyczajne zycie Zwyczajne zycie
Мир литературы