Zapalka Na Zakrecie - Siesicka Krystyna - Страница 14
- Предыдущая
- 14/36
- Следующая
Ulozylem nasze bagaze na siatce, zamowilem dwie kawy u konduktora. Matka patrzyla na mnie wzrokiem, ktorego nie moglem zniesc. Byla zrozpaczona, widzialem to.
– Sluchaj mamo… nie sposob tak dalej zyc.
– Och, Marcin… nie mow lepiej…
– Mamo, czys ty im cos powiedziala?
– Nie to, co myslisz, Marcin! Tego nie powiedzialam! One nie maja pojecia.
– Wiesz na pewno?
– Tak.
Byla to odrobina ulgi.
– Co powiedzialas?
– Ze ci nie ufam. Musialam to powiedziec matce dziewczyny, z ktora wloczyles sie bez przerwy. Sama jestem matka, zrozum!
– Zawsze ja mam rozumiec! Ty nigdy nie chcesz!
– Ja juz swoje zrozumialam. Nie potrafilam cie wychowac. Teraz moge tylko mechanicznie powstrzymywac zlo, ktore jestes w stanie wyrzadzic! Nie, ty nie wzdychaj, Marcin!
– Wzdychaniem nie wyrzadzam nikomu szkody! Pozwol mi wzdychac, na milosierdzie boskie, nic poza tym nie moge zrobic! Ulegam ci we wszystkim i bez dyskusji. Chce cie jakos uspokoic. Mamo, ja znowu duzo o tym myslalem. Postepujac ze mna w ten sposob nie dajesz mi czasu na rehabilitacje!
Byl to pociag z miejscowkami, niezbyt zapelniony, bo wracalismy kilka dni przed szczytem. Ale z korytarza weszlo dwoch mezczyzn, ktorzy takze mieli miejsca w naszym przedziale. Rozmowa utknela na martwym punkcie i zalatwila tylko tyle, ze w ogole przestalem rozumiec postepowanie Mady.
A jednak wrocilem do domu w pewnym sensie umocniony. Odkrylem w sobie upodobania, o ktorych istnieniu nie mialem bladego pojecia. Ta plycizna, ktora niegdys wydawala mi sie najlatwiejsza droga przebrniecia jakos przez zycie, przestala mnie necic. Twardo postanowilem pojsc na medycyne chociaz do niedawna przerazal mnie wysilek, ktory musialbym wlozyc w te studia. Teraz nie balem sie wysilku. Nie balem sie niczego. I nikogo. Nawet Romana. Uswiadomilem to sobie w czasie naszego pierwszego spotkania. Poczatkowo traktowal mnie nieco z gory, z wyzyn pierwszego roku studiow, ale po pierwszej lampce wina, ktora mi postawil z mina dobrotliwego wujaszka, przypomnial sobie, jakim dobrym bylem kiedys kumplem.
– Koles, nie badz ty frajer i zabaw sie z nami w sobote…
Mial katar i bez przerwy pociagal nosem. Draznilo mnie to. Siedzielismy w malej winiarni, ktorej klimat wciagal mnie dawniej tak, ze czulem sie tu zadomowiony. Teraz patrzylem na wszystko z boku, po raz pierwszy – oczyma widza.
– Ummmm… – zamruczal Roman – co to ja sie chcialem zapytac… a, z tym Ligota! No, wiesz, z tym kapitanem… to co? Przycichl?
– Na mnie juz czas, Roman! – podnioslem sie z miejsca. – Pytales o Ligote? Przycichl…
W dziwnych okolicznosciach Ligotowie zjawili sie przy mnie. Kapitan wtedy, noca, kiedy dwaj milicjanci meldowali mu w komisariacie o calym zajsciu. I w niespelna pol roku pozniej – jego syn Wojtek, kiedy w liceum, do ktorego przeniosl mnie ojciec, wychowawca po raz pierwszy sprawdzal liste obecnosci. Wywolal moje nazwisko, wstalem i w tej samej chwili spostrzeglem, ze siedzacy przy pierwszym stoliku szczuply, niewysoki brunet gwaltownie odwraca glowe w moja strone. Rzucil mi spojrzenie predkie, uwazne, zaciekawione. W sekunde pozniej stary Foczynski zapytal:
– No co, Ligota? Siedzisz na tym samym miejscu, na ktorym siedziales w zeszlym roku?
– Tak, panie profesorze. Ja tak jak kot, przywiazuje sie do miejsca!
I znowu spojrzal na mnie, jakby chcial skontrolowac, czy uslyszalem jego nazwisko. Uslyszalem i zmrozilo mnie. Minelo kilka dni, zamienilismy ze soba zaledwie pare nic nie znaczacych zdan. Ktoregos ranka podszedl do mnie i powiedzial:
– Petrykowski, ten, wiesz… ten, z ktorym siedzialem, przeniosl sie do innej budy. Nie przeszedlbys do mnie?
Tak, to pytanie juz cos oznaczalo. Wtedy jeszcze nie wiedzialem co. Przeszedlem na miejsce Petrykowskiego. Pamietam ten dzien bardzo dokladnie, bo kiedy wracalem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkalem Made. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowosc tego spotkania sprawila, ze nie potrafilem wyjsc poza granice banalu, ktorym w zasadzie byly wszystkie nasze rozmowy. A przeciez juz wtedy uswiadomilem sobie, ze nie potrafie Mady przekreslic. Ze nie ustapie bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem bylo zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stac bylo mnie na inne. Mada wsiadla do setki, odjechala, zrozumialem, ze znowu zaprzepascilem nikla szanse, ktora podsunal mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczylem do setki?
Ktos energicznie klepnal mnie po ramieniu.
– Tydzien zycia za twoje mysli! – powiedzial Wojtek Ligota stajac przy mnie.
– Moze niezla transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparlem.
– Gadaj za darmo!
– To juz prostsze!
Nie powiedzialem nic wiecej, a i on nie pytal.
– Jade na dzialke po fasole szparagowa, nie wybralbys sie ze mna? Pomoglbys koledze, slowo daje! Dlugo chcesz dretwo stac na tym przystanku?
Przez pol godziny zerwalismy dwie torby fasoli.
– … juz ksiezyc wzeszedl, psy sie uspily i cos tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma mila na ulubiona fasole! – spiewal Ligota, kiedy stloczeni wracalismy zapchanym tramwajem -… piekne panie i panienki! Bierzcie straki z mojej reki! – ujal ze swojej torby spora garsc fasoli i wreczyl ja siedzacej w poblizu staruszce.
– Zechce pani przyjac?
Rozesmiala sie i podsunela siatke. Dolozylem i ja ze swojej torby.
– Mili z was chlopcy! A tyle sie o was zlego opowiada.
Wojtek spojrzal na mnie bez cienia usmiechu. Wlasciwie dopiero wtedy zaczalem sie obawiac, ze ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwala sekunde.
– Alez madame… – zwrocil sie do staruszki -jestesmy zawsze do pani uslug! Pani wysiada? Pomozemy…
Wytaszczylismy sie z tramwaju we trojke. Staruszka byla nasza na wieki.
– Rowny z ciebie chlopak, Marcin. Ciesze sie nawet, ze Petrykowski przeszedl do innej budy! Obgryzal paznokcie. Moze przy tobie bede mial spokojniejsze zycie. Nie, nie bracie! – zaoponowal, kiedy oddawalem mu torbe z fasola. – Zabierz do domu!
– Oszalales chyba! – rozesmiala sie matka, gdy postawilem przed nia trzy kilogramy szparagowki. – Bedziemy to jedli przez tydzien! A wlasciwie… skad ta fasola? – zawahala sie.
– Z dzialki kapitana Ligoty.
Po raz pierwszy od bardzo dawna padlo miedzy nami to nazwisko.
– Z dzialki kapitana Ligoty… – powtorzyla.
– Tak. Przepraszam cie, mamo, musze isc do lazienki. Spojrz, jakie mam rece!
Po chwili zajrzala do mnie.
– Sluchaj… nie moglbys mi tego wyjasnic?
– Alez oczywiscie! Jego syn jest moim kolega. Siedzimy razem.
Podala mi recznik.
– Czy ty wiesz, Marcin, czym to grozi? On moze powiedziec… on… on na pewno slyszal od ojca! W piec minut cala klasa… – urwala i sciagnela brwi – a ty tak lekko o tym? Nie boisz sie?
– Boje sie! – przyznalem.
– Boze… jaki fatalny zbieg okolicznosci!
– Tak, fatalny!
Uznalismy to wtedy za fatalny zbieg okolicznosci. Bylo mi latwiej w tej jedenastej klasie, o wiele latwiej niz innym. Cos niecos jednak zostalo mi w glowie po ubieglym roku. Juz po miesiacu Foczynski skonstatowal z zadowoleniem:
– Przybyl nam nowy uczen i ciesze sie, bo widze, ze bedzie z niego pozytek – znaczaco stuknal palcem po dzienniku.
Czulem, ze staje na pewnym gruncie. Ligota nie puszczal pary z ust. Po raz pierwszy w zyciu zaczelo mi zalezec na dobrej opinii w klasie, moze dlatego, ze tak latwo moglem ja utracic. Jednakze zyczliwosc Foczynskiego i przyjazn, tak, przyjazn, ktora Ligota kazdego dnia oferowal mi z taka sama swoboda, z jaka niegdys wreczyl torbe fasoli, sprawily, ze bardzo szybko znalazlem swoje miejsce w klasie. Ale i ja sam staralem sie o to. Wstyd przyznac, ale lubilem byc zawsze w porzadku. Totez kiedy przewodniczacy samorzadu klasowego, kolega Skowronski, zachorowal na zoltaczke i trzeba bylo wybrac kogos na jego miejsce, nikt sie specjalnie nie zdziwil, kiedy Wojtek powiedzial:
- Предыдущая
- 14/36
- Следующая