Diabelska Maskarada - Hemerling Marek - Страница 15
- Предыдущая
- 15/43
- Следующая
12.
Ktos plakal. Rozpaczliwy, szarpany szloch obijal sie o przezroczyste sciany baraku, kaleczac bloga cisze regulaminowej nocy…
Cisze?!
Edgins z niedowierzaniem potrzasnal glowa.
– Skonczylo sie? Naprawde? – wspomnienie przebytego koszmaru napelnialo go lekiem. Wysilony do ostatnich granic sluch lowil najdrobniejsze szmery wypelniajace, wnetrze pomieszczenia, lecz im bardziej Tom zaglebial sie w dzwiekowe tlo, tym mniejsza mial pewnosc, ze jest juz faktycznie po wszystkim. A jezeli nawet…
– Wielkie Nieba pomyslal. – Przeciez caly ten szalenczy kolowrot moze sie w kazdej chwili zaczac od nowa – scisnal nerwowo dlonie az chrupnely kostki palcow. – Zalatwili mnie, cholerne rindanskie wysmrodki. Nigdy sie od tego nie uwolnie. Zrobili z Toma Edginsa zwykla szmate.
Pamiec przywolala z niebytu strzepy obrazow – jakies mgliste pasma drgajacych cieni o nieludzkich ksztaltach, skapane w mroku, dyszace nienawiscia. Byl tam miedzy nimi, bezradny jak nowo narodzone dziecko. Modlil sie o smierc, lecz oni kazali mu zyc – wiec trwal, uczepiony pajeczej nitki nadziei, a rozdygotane zjawy zawodzily zgodnym chorem. I ten dzwiek, ten jekliwy, monotonny skowyt…
Bol przywrocil poczucie rzeczywistosci. Tom oderwal rece od twarzy, potem ostroznie powiodl opuszkami palcow po czole zdeformowanym chropowatymi guzami i wyzej, gdzie krotka szczecina odrastajacych wlosow lepila sie od krwi wyciekajacej z jakiejs rany.
Ciagle ktos plakal.
Edgins poczul nagly gniew na tego czlowieka, tak otwarcie demonstrujacego swoja rozpacz. Czy on, do ciezkiej cholery, nie moze sie zamknac?! Powinien spac albo przynajmniej pozwolic spac innym. – Za kilka godzin znowu trzeba bedzie wlezc do tych pieprzonych studni, grzebac w blocie i trzasc sie nad kruchymi gowienkami zarodnikow. Zasmarkany chlopczyk pewnie wspomina lepsze czasy. Jakby tylko on mial do tego prawo!
Majaczaca w polmroku glowica dozownika przypomniala Edginsowi, ze jest glodny i ze bedzie musial teraz poczekac na rozpoczecie fikcyjnego dnia, by napelnic dopominajacy sie swojego udzialu kaldun. Przespal jeden posilek a moze nawet wiecej; kto wie, jak dlugo lezal bez przytomnosci?
– Jab – przypomnial sobie nagle. – On przeciez nie spi, przynajmniej tak mowil. Spytam go.
Przekrecil sie na pryczy i przez chwile uwaznie nasluchiwal – szloch dobiegal z lewej strony, gdzie bylo miejsce Klauda. Zeby dotrzec do pryczy, na ktorej lezal Jab, nalezalo przejsc przez cale pomieszczenie, az pod druga sciane odlegla o kilka niesamowicie dlugich metrow.
– Okropnie daleko – pomyslal Tom. – Nie wiedzialem, ze to taki kawal drogi.
Barak pecznial w blyskawicznym tempie. Zarysy nielicznych sprzetow uciekaly od Edginsa, a on sam czul sie coraz mniejszy i mniejszy – wlasciwie wcale go nie bylo. Gdyby nie wrazenie uporczywego ssania w koniuszkach palcow, zwatpilby we wlasne istnienie.
– A moze mnie juz od dawna nie ma? – przestraszyl sie. – Egzekucja zostala wykonana, a cala reszta jest naturalna konsekwencja smierci. Wielkie Nieba, czy wszyscy przezywaja taki sam koszmar?! I dlaczego? Jaki to ma cel? – przez chwile lezal nieruchomo, probujac zebrac rozbiegane mysli i ulozyc je w logiczny ciag, ale placz Klauda rozrywal mozolnie budowany lancuch skojarzen. Tom psyknal kilka razy, a gdy to nie poskutkowalo, zlazl na podloge i poczlapal boso w kierunku glowicy dozownika.
– Ciebie tez nosi po nocy? – Jab pojawil sie w polu widzenia jako lekko falujaca plama. – Czyzbyscie naprawde nie mieli nic lepszego do roboty? – podszedl blizej i stanawszy tuz przed Edginsem, obserwowal go z zainteresowaniem. – Co ci odbilo, zeby sie tak zaprawic?
– Sprawdzalem wytrzymalosc gruntu – burknal Tom.
– I tak niezle wygladasz. Jak cie wczoraj znalezlismy, pomyslalem sobie, ze beda nam musieli chyba dolozyc kogos do kompletu – wyszczerzyl zeby i klepnal Edginsa w ramie. – Idziesz spac czy moze razem doczekamy switu?
Tom spojrzal na pulpit dozownika. Do rozpoczecia nowego dnia pozostalo niecale pol godziny. Czul sie juz nieco lepiej – barak nie wariowal, a postac Jaba nabrala konkretnego ksztaltu. Nawet placz Klauda nie byl juz taki natretny i dokuczliwy. Tylko to nieznosne ssanie w koniuszkach palcow…
– I wargi – uswiadomil sobie nagle. – To dziwne, zupelnie jakby byly za ciezkie i lada chwila mialy odpasc.
Wyciagnal reke w kierunku szczeliny identyfikacyjnej, ale dlon natrafila na gladka powierzchnie.
– Musisz poczekac – mruknal Jab. Opiekun wlaczy sie z wybiciem porannego gongu, aby zachecic nas do pracy. Wtedy sobie z nim pogadasz.
– Jestem glodny – Edgins uderzyl piescia w obudowe glowicy. Zdawal sobie sprawe z bezsensownosci tego gestu, tylko ze okropnie chcialo mu sie jesc.
Od strony legowiska Klauda dobieglo gluche stukniecie, a po krotkiej chwili przerwy spazmatyczny szloch na nowo wypelnil wnetrze baraku.
– Ten facet zawsze dzialal mi na nerwy, ale teraz przechodzi juz samego siebie – Jab zdecydowanym krokiem podszedl do lezacego na podlodze czlowieka i szturchnal go noga. – Ej, ty! Zamknij wreszcie swoja placzliwa jadaczke, bo urzadze ci taki bal, ze az sam sie boje.
– Daj mu spokoj – powiedzial Edgins. – Przeciez to nie jego wina – pochylil sie nad Klaudem.
– A czyja?
– Pomoz mi go posadzic.
Jab mruknal cos wysoce niecenzuralnego i niechetnie podtrzymal bezwladne cialo z drugiej strony.
– Zupelnie niepotrzebny wysilek – stwierdzil, otrzepujac demonstracyjnie rece. – Predzej czy pozniej i tak wszyscy powedrujemy na smietnik, a on pokaze nam droge. Chyba powinnismy mu raczej zazdroscic, ze bedzie pierwszy.
– Przestan – powiedzial Tom ze zloscia. – Klaud, slyszysz mnie? – potrzasnal szlochajacym mezczyzna. – Odezwij sie, Klaud. – Czy mozna ci jakos pomoc?
– Dam mu pare klapsow po buzi, to raz dwa oprzytomnieje.
– Klaud!
Owal opuchnietej twarzy znieruchomial; spod wpolprzymknietych powiek spojrzaly na Edginsa wypelnione tepym strachem oczy.
– Klaud, co z toba?
Dal sie slyszec niewyrazny belkot.
– Spokojnie – Tom polozyl rece na chudych ramionach. – Juz wszystko w porzadku. Nie musisz sie niczego obawiac.
– Bylby glupcem, gdyby ci uwierzyl – wtracil Jab.
– Zamknij sie – warknal Edgins. – On ma racje – skojarzyl. – Jedyne co mozemy zrobic, to zdechnac. Wlasciwie juz nas nie ma. Skazani, straceni, zagrzebani w tym zapadlym zakatku Wszechswiata – spojrzal na Klauda. – On przeciez tez mysli i rozumie. Wie dokladnie tyle samo, co kazdy z nas. Wmawianie mu, ze jest inaczej, niczego nie zmieni. A jednak nie moge patrzec obojetnie, jak meczy sie, cierpi, gasnie. Po prostu nie moge.
Pogryzione wargi uwolnily kolejna fale chaotycznych dzwiekow; skamlacy glos przypominal teraz skarge skrzywdzonego dziecka.
– …boje sie… boje sie… boje…
– Czego sie boisz? – spytal Tom.
Klaud uniosl lewa reke i podsunal mu pod oczy rozwarte wnetrze dloni.
– O co ci chodzi? – nie zorientowal sie w pierwszej chwili Edgins.
– Nie widzisz? – Jab zagladal mu przez ramie. – Ladny numer, nie powiem – dodal zmienionym glosem.
Na pobruzdzonej, pokrytej odciskami skorze mozna bylo dostrzec niewielkie kolo, otaczajace srodek dloni cienka, lekko fosforyzujaca linia.
– Rozumiesz cos z tego? – spytal Jab.
Edgins nie odezwal sie. Wyreczyl go Klaud:
– To kara – wybelkotal na wpol zrozumiale. – Kara…
Tom przypomnial sobie zdarzenia poprzedzajace zapakowanie wiezniow do kapsul transportowych. Spojrzal na swoja lewa dlon. Nie bylo tam zadnego znaku. Chociaz… nie, na pewno nie.
– U mnie – powiedzial cicho Jab – niezbyt wyrazne, ale jest. – Pokazal Edginsowi reke.
– Napietnowani zloczyncy – szlochal Klaud.
– Napietnowani? – zdziwil sie Tom. – Dlaczego napietnowani? Za co? Przestan wreszcie bredzic, bo doprowadzisz mnie do pasji.
– Nie ma kary bez winy – wykrztusily pogryzione wargi.
– Pieprzysz! – nie wytrzymal Edgins. – Kazdy z nas zostal juz wystarczajaco ukarany. – Ja, ty, my wszyscy! – zatoczyl reka polkole obejmujace caly barak. – Wszyscy przezylismy egzekucje i nikt nas nie uprzedzal, ze bedzie to zwykla szopka. A moze sie myle? Moze tylko dla mnie zabraklo reklamowych folderow Gelwony? No powiedz! Dlaczego nic nie mowisz?!
– A co ma mowic? – Jab wyprostowal sie. – Nie rozumiesz? To przeciez jasne jak Slonce. Tluste gnojki w dzielnych mundurkach. Zebym ja ich dostal w swoje lapy – zacisnal piesci, a potem rozprostowal palce i z nienawiscia spojrzal na wnetrze lewej dloni. – U ciebie nic nie widac?
– Na razie nic – wzruszyl ramionami Edgins. – Ale juz niedlugo – czul, ze reka pulsuje falami przejmujacego goraca. – Po jaka cholere oni to zrobili? – zastanawial sie.
Ciekawe, co z nim? – Jab wskazal glowa prycze, na ktorej lezal mutant. – Chcesz go budzic?
– Ani mi to w glowie. Rzuce tylko okiem.
Podeszli, starajac sie stapac jak najciszej. Edgins stanal nieco z boku, a Jab kucnal obok pryczy. Mutant spal na plecach, z ramionami kurczowo przycisnietymi do piersi.
– Widzisz cos? – spytal Tom stlumionym szeptem.
– Lezy tak, jakby chcial mi zrobic na zlosc.
– Zostaw, niedlugo sam sie obudzi.
Jab z wyrazem obrzydzenia na twarzy wyciagnal reke i chcial dotknac polprzezroczystego ramienia…
…trzask, krzyk przerazonego czlowieka, szeroko otwarte, zdziwione oczy mutanta i charakterystyczna won ozonu w powietrzu.
Edgins zrobil krok do przodu i zatrzymal sie niezdecydowany; Jab, syczac z bolu, wstawal powoli; mutant usiadl na pryczy i spusciwszy stopy na posadzke, potrzasnal glowa jakby nieco oszolomiony, a potem wlepil wylupiaste oczy w podnoszacego sie czlowieka…
– Ty zimnokrwisty wypierdku – mamrotal Jab skrzywionymi wargami. – Juz ja cie…
– Masz szczescie, ze jestem nieco oslabiony – powiedzial mutant spokojnie. – Inaczej juz bys nie zyl.
- Предыдущая
- 15/43
- Следующая