Tajemnica Pana Pottera - Hitchcock Alfred - Страница 16
- Предыдущая
- 16/32
- Следующая
Rozdzial 10. Schwytani!
– Bob, czy jestes ranny?
Jupiter kleczal nad dziura, nieoczekiwanie otwierajaca sie w ziemi. W dole bylo cos w rodzaju piwnicy z polkami wzdluz scian. Ledwie mogl dostrzec Boba, ktory podniosl sie na kolana i zaklal.
– Niech to diabli!
– Czy cos ci sie stalo?
Bob stanal i skulil ramiona.
– Nie, chyba nic.
Jupiter polozyl sie na ziemi i wyciagnal do niego reke. Bob chwycil ja, postawil noge na polce i staral sie uniesc w gore. Drewniana polka zlamala sie pod jego ciezarem i spadl na plecy, niemal wciagajac Jupe'a za soba.
– Do diabla! -zaklal znowu i znieruchomial, gdyz nagle padl na niego silny snop swiatla.
– Nie ruszac sie! – powiedzial mlodszy lokator Domu na Wzgorzu.
Jupiter sie nie ruszyl, a Bob zostal tam, gdzie byl. Siedzial na dnie dziury, wpatrujac sie w postac powyzej przegnilych polek.
– Co wy wlasciwie tutaj robicie? – zapytal mezczyzna.
Tylko Jupiter Jones potrafil przybrac ton pelen godnosci, lezac rozciagniety jak dlugi na brzuchu.
– Dokladalem wlasnie staran, zeby wydobyc mojego przyjaciela z tej dziury. Jesli zechce mi pan pomoc, bedziemy mogli ustalic, czy nie jest ranny.
– Ach, ty bezczelny…! – zaczal mezczyzna, ale urwal, slyszac gleboki smiech.
– Uspokoj sie, Dimitriew. – Lysy nieznajomy zblizyl sie do dziury i uklakl z zadziwiajaca jak na jego tusze latwoscia. – Czy mozesz zlapac mnie za reke? – zapytal Boba. – Nie ma tu drabiny.
Bob wstal, wyprezyl sie i w ciagu sekundy lysy wyciagnal go z dziury i postawil na nogi.
– No, jak sie czujesz? – zapytal. – Kosci cale? To dobrze. Przykra rzecz polamac kosci. Pamietam wypadek, kiedy kon, na ktorym jechalem, przewrocil sie. Minely dwa miesiace, nim moglem znowu dosiasc konia. Lezalem unieruchomiony, zupelnie bezczynnie. – Zamilkl i po chwili dodal chlodno: – Naturalnie niezdarnego konia zastrzelilem.
Boba scisnelo w gardle, a Jupiter poczul gesia skore na rekach.
– Klaus Kaluk nie ma cierpliwosci do fuszerow – powiedzial mlodszy mezczyzna.
Jupiter podniosl sie powoli i otrzepal ubranie.
– Klaus Kaluk? – zapytal.
– Nalezy mowic general Kaluk – poinformowal go mlodszy.
Jupiter zobaczyl nagle, ze oprocz latarki trzyma on w rece takze pistolet.
– General Kaluk – Jupiter skinal lysemu glowa, a nastepnie zwrocil sie do drugiego: – i pan Dimitriew.
– Skad wiesz?
– General Kaluk tak pana nazwal – odpowiedzial Jupiter.
General zachichotal.
– Masz ostry sluch, moj pulchny przyjacielu. Interesuja mnie chlopcy z dobrym sluchem. Duzo wpada im w ucho. Moze wejdziemy do domu i porozmawiamy o tym, co mogles dzisiaj uslyszec?
– Jupe, naprawde nie ma po co – powiedzial szybko Bob. – Czuje sie swietnie i mozemy juz isc i…
Dimitriew zrobil gwaltowny manewr swoim pistoletem i Bob umilkl.
– Byloby wysoce niesluszne zostawianie tej dziury na waszym podworzu – oswiadczyl Jupiter. – Inni czlonkowie Klubu Lazikow “Chaparral” moga przechodzic tedy i znowu ktos do niej wpadnie. Pan bylby za to odpowiedzialny, panie Dimitriew. Czy tez moze general Kaluk?
Lysy general znowu sie rozesmial.
– Masz niezly rozum w glowie, przyjacielu. Slusznie, odpowiedzialnosc spadlaby na nas, a polamane kosci, jak juz mowilem, przykra rzecz. Dimitriew, za stajnia lezy kilka desek.
– Mysle, ze to jest garaz, nie stajnia – wtracil Bob.
– Mniejsza o to. Wez deski i przykryj te dziure – spojrzal w dol na polamane polki i na ubita ziemie. – Zdaje sie, ze to przedluzenie fundamentow pod ogrodem. Przypuszczalnie piwnica do przechowywania wina.
Dimitriew przywlokl dwie grube deski, brudne i mokre, i rzucil je byle jak w poprzek dziury.
– No, to powinno wystarczyc na razie – powiedzial general Kaluk. – A teraz mozemy pojsc do domu i opowiecie mi o tym Klubie Lazikow. Chcialbym tez wiedziec, jak sie nazywacie i dlaczego wybraliscie sie na przechadzke po cudzej wlasnosci.
– Z cala przyjemnoscia wszystko powiemy – odrzekl Jupiter.
Dimitriew wskazal im kuchenne drzwi, a general Kaluk poszedl przodem. Przeszli przez zakurzona i niezdatna do uzytku kuchnie i udali sie do biblioteki. General zajal swoje miejsce przy stoliku do kart i nakazal Jupiterowi i Bobowi usiasc na jednym ze skladanych lozek.
– Nie mozemy wam oferowac wielkiego poczestunku – powiedzial. Jego lysa glowa blyszczala w swietle plynacym z kominka. – Moze napijecie sie goracej herbaty?
Jupiter potrzasnal glowa.
– Dziekuje, nie pije herbaty.
– Ach, tak. Zapomnialem, ze amerykanskie dzieci nie pija ani herbaty, ani kawy… ani wina. Tylko mleko, prawda?
Jupiter skinal glowa.
– No coz, mleka nie mamy. – General zwrocil sie do swego towarzysza, ktory stal przy nim. – Dimitriew, czy slyszales o Klubie Lazikow “Chaparral”?
– Nie, nigdy.
– To miejscowy klub – powiedzial Jupiter szybko. – Milej chodzic wsrod zarosli za dnia, ale czasami lubimy sie wypuscic wieczorem. Slychac wtedy zwierzeta, jak przemykaja sie w poszyciu. Czasami, kiedy postoi sie pewien czas nieruchomo, mozna je takze zobaczyc. Raz widzialem jelenia i kilka razy przebiegl mi droge skunks.
– Fascynujace – wtracil Dimitriew. – Pewnie obserwujecie takze ptaki?
– W nocy nie – odparl Jupiter zgodnie z prawda. – Czasem uslyszy sie sowe, ale trudno ja zobaczyc. Za to w dzien chaparral wrecz zyje ptakami, jednak…
General podniosl reke.
– Poczekaj, chaparral. Nigdy nie slyszalem tego slowa. Czy mozesz mi wyjasnic, co to jest?
– To specjalny rodzaj zarosli, wystepujacy na poludniu Ameryki. Skladaja sie nan rosliny, ktore widzi pan na stokach naszych wzgorz. Karlowate drzewa i krzewy, niewyrosniete deby i jalowce, i szalwia… Sa to rosliny niezwykle wytrzymale. Moga przetrwac przy bardzo niewielkiej ilosci opadow. Kalifornia jest jednym z nielicznych rejonow, gdzie chaparral wystepuje, stad zainteresowanie nim jest olbrzymie.
Bob w milczeniu podziwial przyjaciela, ktory powtarzal niemal doslownie artykul o chaparralu z ostatniego numeru tygodnika “Nature”.
Bob wiedzial, ze nawet aktorzy maja trudnosci z zapamietaniem swoich kwestii, ale w koncu Jupe byl aktorem juz we wczesnym dziecinstwie. Mowil teraz i mowil. Opisywal zapach chaparralu na wiosne po deszczu, tlumaczyl znaczenie roslin, ktorych korzenie umacniaja zbocza wzgorz. Wreszcie general Kaluk powstrzymal go.
– Wystarczy, podzielam twoj podziw. Dzielne zarosla, jesli mozna tak powiedziec o roslinach. Chcialbym jednak przejsc do sedna sprawy, jesli laska. Jak sie nazywacie?
– Jupiter Jones.
– Bob Andrews.
– Dobrze, a teraz powiecie mi, co robiliscie w moim ogrodzie.
– Szlismy na skroty – powiedzial Jupiter zgodnie z prawda – przecinka ogniowa przez wzgorze. Chcielismy przeciac pana ogrod, zeby sie dostac na droge do szosy.
– Ta droga jest prywatna.
– Wiemy, prosze pana, ale Dom na Wzgorzu stal pusty przez tyle lat, ze ludzie przyzwyczaili sie korzystac z tej drogi.
– Beda sie musieli odzwyczaic – oznajmil general. – Mysle, Jupiterze Jonesie, ze spotkalismy sie juz przedtem.
– Moze nie doslownie. Pan Dimitriew pytal mnie wczoraj o droge.
– Ach tak. Widzialem cie z jakims starym czlowiekiem z broda. Kto to taki?
– Nazywamy go garncarzem. O ile wiem, ma na nazwisko Aleksander Porter.
– To twoj znajomy?
– Tak, znam go – przytaknal Jupiter. – Wszyscy w Rocky Beach go znaja.
General skinal glowa.
– Chyba o nim slyszalem – odwrocil sie do Dimitriewa i blask od kominka oswietlil jego opalona twarz. Jupiter dostrzegl na jego policzkach delikatna siec zmarszczek. Kaluk nie byl czlowiekiem bez wieku. Byl stary. – Dimitriew, czy to nie ty mowiles mi o slynnym rzemieslniku z Rocky Beach, ktory robi garnki?
– Takze inne rzeczy – wtracil Bob.
– Bardzo chcialbym go poznac – nie bylo to pytanie, ale general zawiesil glos, jakby czekal na odpowiedz.
Jupiter i Bob nie odezwali sie.
– Jego sklep jest u stop tego wzgorza – powiedzial wreszcie general.
– Tak – potwierdzil Jupiter.
– Ma teraz gosci – ciagnal general. – Mloda kobiete i chlopca. Moze sie myle, ale chyba pomagales im tam dzisiaj.
– Zgadza sie.
– Sasiedzka przysluga niewatpliwie. Znasz ich?
– Nie, prosze pana. Sa przyjaciolmi garncarza, ze srodkowo-zachodniej czesci kraju.
– Przyjaciolmi – powtorzyl general. – Jak milo miec przyjaciol. Mozna by pomyslec, ze czlowiek, ktory robi garnki… i inne rzeczy, powinien pozostac na miejscu, zeby powitac przyjaciol.
– On jest… hm… raczej ekscentryczny.
– Mozna sie tego domyslic. Tak, ogromnie chcialbym go poznac. Bardzo mi na tym zalezy.
General wyprostowal sie nagle, lapiac porecze krzesla.
– Gdzie on jest?
– Co? – powiedzial Bob.
– Slyszales? Gdzie jest czlowiek, ktorego nazywacie garncarzem?
– Nie wiem, zaden z nas nie wie – odpowiedzial Jupiter.
– To jest niemozliwe! – Na suche policzki generala wystapil rumieniec. – Wczoraj sie z nim widziales. Dzis pomagales jego przyjaciolom. Musisz wiedziec, gdzie jest!
– Nie, prosze pana – zaprzeczyl Jupiter. – Nie mamy pojecia, gdzie sie podziewa od czasu, gdy opuscil wczoraj sklad zlomu.
– To on przyslal was tutaj! – szorstko rzucil oskarzenie general.
– Nie! – krzyknal Bob.
– Nie opowiadaj mi tu bajek o przechadzkach w chaparralu! – pienil sie general. Skinal na swego towarzysza. – Dimitriew, daj mi, prosze, rewolwer!
Dimitriew wreczyl mu bron.
– Wiesz, co masz zrobic – powiedzial Kaluk chrapliwie.
Dimitriew skinal glowa i zaczal odpinac pasek.
– Hej! – Bob zerwal sie z lozka. – Czekajcie no chwile!
– Siadaj – powiedzial Kaluk. – Dimitriew, wez tego grubego, co tak dobrze gada. Chce wiecej od niego uslyszec.
- Предыдущая
- 16/32
- Следующая