Impresjonista - Kunzru Hari - Страница 9
- Предыдущая
- 9/82
- Следующая
Cale popoludnie spedza na czatach w poblizu domu, z umyslem rownie pustym jak jeden z jego zeszytow. Do niebieskich drzwi stukaja zastepy ludzi. To czlonkowie miejscowej spolecznosci, ktorzy na wiesc o tragicznej smierci pandita Razdana przyszli oddac mu hold. Wszyscy wygladaja, jakby wiedzieli o hanbie Prana. Choc rzuca sie ku nim z blaganiem o pomoc, wiekszosc z nich nawet na niego nie patrzy. Sluzba wpuszcza ich pojedynczo. Za kazdym drzwi zamykaja sie z gluchym loskotem. Pran nic nie rozumie. Przeciez to on: Pran Nath Razdan, sliczny chlopiec, syn i dziedzic. To jakis koszmarny sen.
Z nadejsciem wieczoru kramarze zawieszaja lampy nad swoimi towarami, a powietrze napelnia sie wonia gotowanych potraw. Pran zaczyna odczuwac glod i prosi o pakory. Grzebiac w kieszeni, uswiadamia sobie, ze nie ma pieniedzy. Z jakiegos powodu nikt nie chce dac mu jedzenia na kredyt. Nie pomagaja nawet tlumaczenia, ze wuj wkrotce ureguluje naleznosc. Pran placze sie kolo nich przez pewien czas w nadziei, ze ktos sie nad nim ulituje. Na prozno. W pustym brzuchu burczy mu coraz glosniej. To zupelnie nowe, przerazajace uczucie. Posiniaczony i obolaly, blaka sie po okolicy. Od jego sztywnych ubran bije smrod zaschnietych odchodow. Stanawszy na rogu pod wysokim murem rezydencji, przywiera don ciasno, by przepuscic kondukt pogrzebowy. Rozproszona grupka zalobnikow z lampionami w rekach podaza za marami niesionymi przez szesciu ludzi w bialych maskach. Cialo spowite w bawelniana tkanine jest obsypane platkami nagietkow. Dwaj wystraszeni korpulentni kaplani uwijaja sie zwawo na czele procesji, ozywieni pragnieniem jak najszybszego zalatwienia sprawy.
– O, nasz wredny maly mieszaniec. Przyszedles na moj rog zebrac?
Glos jest ochryply, pelen drwiny. Pran spoglada w dol i widzi starego zebraka o uschnietych nogach. Siedzi w tym miejscu, odkad Pran siega pamiecia. Jego wymizerowana twarz przykrywa warstewka kurzu, skora pokryta bliznami po ospie ma barwe wegla. Przed nim lezy miseczka zrobiona ze skorki pomaranczy z kilkoma drobnymi monetami w srodku. Pran nie ma odwagi spojrzec zebrakowi w oczy. Kiedys w naglym odruchu ukradl mu miedziaki i uciekl. Wtedy uwazal, ze to zabawne. Teraz w pomieszaniu wbija wzrok w ziemie i patrzy na pare groteskowo zwezonych kikutow, sterczacych oskarzycielsko ku gorze.
– Pamietam, jak ukradles moja miseczke i zmusiles mnie, zebym cie gonil.
Z gardla Prana wydobywa sie dyplomatyczne chrzakniecie.
– Bardzo to bylo smieszne – ciagnie zebrak.
Pran kiwa glowa. Zebrak ma chyba ochote na pogawedke, wiec Pran postanawia zadac pytanie, ktore nie daje mu spokoju.
– Nie masz przypadkiem czegos do jedzenia?
Zebrak obrzuca go zdziwionym spojrzeniem i mamrocze dwie linijki modlitwy. Pran uznaje, ze to oznacza „nie mam”.
– W takim razie skad mam wziac jedzenie?
Zebrak wybucha donosnym smiechem, az ludzie na ulicy ogladaja sie za nim. Wali sie dlonia po udzie i tupie kikutami o ziemie.
– On jest glodny! – wrzeszczy. – On jest glodny! Wtoruje mu smiech przechodniow.
– Kiedy przyjdzie moj wujek… – zaczyna Pran, ale smiech zebraka jeszcze sie wzmaga.
– Co mam robic? – pyta zniecierpliwiony Pran.
Kiedy w koncu zebrak odzyskuje panowanie nad soba, wykrzywia szyderczo usta.
– Idz jesc ze swoimi ludzmi. Oni cie nakarmia.
– Ale kim sa moi ludzie?
Zebrak wydaje sie jeszcze bardziej rozbawiony.
– Znajdziesz ich w Telegraph Club. Nie martw sie, maly cudaku. Powiem ci, co masz mowic.
Post and Telegraph Club nie nalezy do najbardziej okazalych klubow w Agrze. Miesci sie w zwyczajnym wiktorianskim budynku, funkcjonalnym pudle z czerwonej cegly z kamiennym portykiem doczepionym do frontu niczym zadarty nos. We wnetrzach utrzymuje sie zapach smazonych potraw, niemozliwy do usuniecia bez wzgledu na to, z jakim poswieceniem sprzatacze szoruja wszystko i pucuja. A szoruja i pucuja mocno, nawet gwaltownie. Zmywaja kazda powierzchnie, woskuja podlogi, scieraja kurze, az mdleja im rece. Ale i tak nigdy nie jest jak trzeba. W pomieszczeniach ciagle unosi sie intensywna won potraw smazonych w ghi. Charakterystyczna won Indii.
Czlonkowie klubu maja z soba wiele wspolnego. Kobiety gustuja w sukniach z bawelny zadrukowanej w motywy roslinne. I choc ich jakosc pozostawia nieco do zyczenia, sa zawsze swieze i odprasowane, nawet podczas upalow. Nie sa to suknie, jakie niektore panie zamawiaja z katalogu Army amp;Navy docierajacego tu z Kraju raz na sezon. Tamte wygladane sa niecierpliwie, czeka sie na nie dwa, czasem nawet trzy miesiace, a kiedy nadchodza, sa owiniete w bibulke szeleszczaca przy otwarciu i roztaczajaca stechly zapach jakiegos magazynu polozonego z dala od Strandu. Ich suknie szyje sie w domu z materialu kupionego na bazarze. Czasem wklada sie jeszcze pojedyncza bransoletke z krysztalkow. Skromna wprawdzie, zawsze jednak bransoletke. Indyjski wyrob, nie bizuterie z Kraju.
Kobiety nosza kapelusze. Mezczyzni takze. Nawet w pochmurne dni. Nawet (jak zartuja niektorzy) w pomieszczeniach. Zona pulkownika artylerii widziala to na wlasne oczy. Zona rezydenta w Bharatpur przysiega, ze zobaczyla ich kiedys (ich, czyli czlonkow Post and Telegraph Club w Agrze) w kapeluszach podczas partyjki brydza.
W pomieszczeniu. Po zmroku. Slonca juz nie bylo na niebie, a oni ciagle siedzieli w tropikalnych helmach na glowie, jakby odbywali poranna przejazdzke w srodku lata. Zona rezydenta uwielbia opowiadac te historie. Jej przyjaciolki dobrze sie przy tym bawia. Jakie to komiczne, nosic kapelusz w nocy! Mowienie o tym zawsze wywoluje smiech. Mimo zartow na ich temat mezczyzni i kobiety z Telegraph Club nosza nakrycia glowy przy kazdej okazji. Wymyslne, obszerne kapelusze z szerokim rondem, dajacym gwarancje, ze ich twarze zawsze, ale to zawsze beda ocienione. Slonce to zdecydowanie Zla Rzecz.
Czlonkowie Agra Post and Telegraph Club sporo aspektow zycia zaliczaja do kategorii Zlych Rzeczy. Taka jest przynajmniej opinia zony rezydenta i jej przyjaciolek. Sa bardzo drazliwi. Tak latwo ich urazic, ze wlasciwie nie da sie z nimi rozmawiac. Nie zeby ktos w ogole mial ochote wdawac sie z nimi w rozmowe, chyba ze Ronnie, Clive, Peter czy inni mezowie, ktorzy maja ich wsrod personelu. Bedac wazna osobistoscia na kolei i – oczywiscie – na poczcie czy w telegrafie, nie sposob uniknac z nimi kontaktu. Co, wziawszy pod uwage (o czym panie przypominaja sobie nawzajem w ladniej pachnacych i bardziej ekskluzywnych wnetrzach Civil Service Club) ich okropny akcent, okropne humory i niedorzeczny sposob, w jaki ciagle mowia o Kraju, czyni z nich prawdziwy dopust bozy.
Kraj, kochany Kraj! Kazdy wie, ze nikt z bywalcow Post and Telegraph Club nigdy nie byl nawet blisko Anglii. Co przydaje im swoistego uroku. Ale generalnie ci ludzie budza raczej odraze. W sekrecie zuja betel, ich dziewczeta uganiaja sie za mezczyznami z innych sfer i zamiast usiasc jak nalezy, kucaja, gdy im sie wydaje, ze nikt nie widzi. Zawsze odgadniesz, kto jest kim. Pochodzenie w koncu daje o sobie znac.
Ach, ci wszyscy okropni mieszancy.
W Post and Telegraph Club w Agrze ci wszyscy okropni mieszancy zbieraja sie, by snuc wlasne opowiesci i dawac wyraz swemu obrzydzeniu do tubylcow i wstretnych hinduskich zwyczajow, relacjonowac, jak mezowie stanowczo przywoluja do porzadku swoich pracownikow, a zony strofuja sluzbe (jesli ja maja). Tubylcy sa przebiegli, niegodni zaufania i maja sklonnosc do wystepku. Ich lubieznosc jest wrecz przyslowiowa. Coz za kontrast z Krajem, polnocna moralnoscia i szlachetnoscia angielskich obyczajow i manier. Oni, spolecznosc anglo-hinduska, dobrze wiedza, komu byc wiernym. Wiedza, ktora strona ich samych jest im blizsza. Nosza nakrycia glowy, czytaja wszystko na temat Kraju i unikaja slonca jak zarazy, bolejac nad kazda porcja melaniny produkowanej przez skore. Tyle ze nie nazywaja tego melanina. Nadaja jej inne nazwy. Najczesciej brud. Ona ma taka brudna skore, moja droga. Nikt sie do niej nie zblizy. A jej nos. Taki szeroki i plaski. Nie to co twoj.
W klubie moga byc soba. Moga tanczyc i grac w loteryjke bez koniecznosci znoszenia wrogich spojrzen tubylcow albo kpin wymienianych szeptem przez mlodszych oficerow zmierzajacych do Civil Service Club, do ktorego Anglo-Hindusi maja zakaz wstepu. W tym czasie uszy odpoczywaja od zarcikow i rymowanek.
Ilez to razy Harry Begg slyszal ten wierszyk?
To takie niesprawiedliwe. Kolor skory, wlasnej skory, wyryl sie w umysle Harry’ego Begga jak numer seryjny. Jego skora ma odcien papieru pakowego. Moze odrobine ciemniejszy. I tak nie najgorzej w porownaniu z innymi. Z dziewczetami nawet mu sie uklada, choc bez watpienia wiekszosc tych, z ktorymi sie umawia, rzucilaby go bez namyslu, gdyby jakis miody domokrazca czy zwykly angielski zolnierz okazal im zainteresowanie. Ze dwie juz to zrobily. Co za cholerna niesprawiedliwosc. Kiedys sprawy mialy sie inaczej. Skinner, ten Skinner, zalozyciel bengalskiej kawalerii, z wygladu przypominal Harry’ego. To samo lord Roberts, ktory dowodzil wojskiem podczas wojny burskiej. Nawet lord Liverpool, tak, sam lord Liverpool, niegdys premier, byl jednym z nich. Jego babka ze strony matki pochodzila z Kalkuty. Tak mowia kroniki. Wystarczy do nich zajrzec. Dawniej panowalo przyzwolenie dla malzenstw mieszanych. Dawniej, za czasow Kompanii, dopoki wszyscy ci biolodzy i ewangelisci nie nastraszyli ludzi ciemna rasa.
Jakis ulicznik zagaduje Harry’ego w chwili, gdy ten przygarbiony, jakby uginajac sie pod ciezarem swojej sniadej karnacji, opuszcza klub. Na ulicy migocza swiatla. Harry idzie na spotkanie z Jennifer Cash, dziewczyna o delikatnych rysach i cerze barwy pergaminu. Dzis wieczorem moze poczuje sie wreszcie jak normalny czlowiek. Pod warunkiem, ze nie pojda tam, gdzie beda inni mezczyzni – inni, bardziej biali. Tak latwo moglby stracic Jennifer. Wystarczy jedna naszywka na naramienniku. Zaplata w funtach, nie w rupiach. Wszystko jest takie kruche. Ale dzis wieczorem serce Harry’ego przepelnia nadzieja.
- Предыдущая
- 9/82
- Следующая