Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness - Страница 44
- Предыдущая
- 44/52
- Следующая
Szczesliwym trafem ksiezyc nie wynurzyl sie zza ciezkich chmur i Malgorzata, trzymajac sie blisko niskich zarosli, na samym brzegu drogi, prawie wcale nie byla widoczna. Gleboka cisza panowala dokola, tylko z daleka dochodzil szum oceanu, jak cicha, bolesna skarga.
Powietrze bylo ostre, przesycone wonia morza. W innych warunkach biedna kobieta wdychalaby balsamiczny, lagodny zapach jesiennej nocy i wsluchiwala sie w daleki szum fal, rozkoszujac sie spokojem tego odludnego krajobrazu i nocna cisza, przerywana smutnym krzykiem mewy lub turkotem dalekiego wozu. Lecz w tej chwili dreczyly ja zlowrogie przeczucia i rozdzierajaca tesknota za czlowiekiem, ktory byl jej jedynym szczesciem. Potykala sie na sliskiej trawie rowu, nie chcac dla ostroznosci isc srodkiem drogi, i z trudem przyspieszala kroku po blotnistej pochylosci. Nie spotkala na drodze nikogo. Ostatnie swiatla Calais dawno juz pozostaly w tyle, a dokola nie bylo ani sladu ludzkiej osady, chaty rybackiej czy szalasu drwala. W oddali, po prawej stronie bielaly nadbrzezne skaly, a nizej rysowal sie skalisty brzeg morza, o ktory nadchodzacy przyplyw rozbijal sie bezustannym, przytlumionym grzmotem.
Malgorzata probowala odgadnac, gdzie teraz na tym odludnym wybrzezu znajduje sie Percy. Z pewnoscia nie byl daleko, gdyz wyjechal na kwadrans przed Chauvelinem. Czy wiedzial, ze w tym zimnym, wietrznym zakatku Francji czyha na jego zycie tylu szpiegow?
Tymczasem najpiekniejsze nadzieje kolysaly Chauvelina trzesacego sie na nierownej drodze w zydowskiej bryczce. Zacieral rece z ukontentowaniem na mysl o gestej sieci tak zrecznie zarzuconej, z ktorej Anglik nie mogl juz zadna miara sie wyslizgnac. Podczas powolnej jazdy wsrod ciemnej nocy, czekal niecierpliwie na triumfalne zakonczenie tych wspanialych lowow, ktorych zdobycza byl tajemniczy "Szkarlatny Kwiat". Pojmanie wielkiego spiskowca bedzie najpiekniejszym lisciem w jego wiencu chwaly, a Anglik schwytany na goracym uczynku, w chwili, gdy pomaga i otacza opieka zdrajcow republiki francuskiej, nie mogl zadac pomocy od wlasnej ojczyzny. W kazdym razie Chauvelin postara sie, aby wszelka interwencja przyszla za pozno.
Ani przez chwile nawet nie pomyslal o okropnym polozeniu nieszczesliwej kobiety, ktora nieswiadomie zdradzila wlasnego meza. Zapomnial o niej. Byla potrzebna zabawka w jego rekach, a poza tym niczym.
Zydowska chuda szkapa szla prawie ciagle stepa, a gdy zwalniala kroku, woznica przyspieszal jej bieg razami.
– Czy daleko jeszcze do Miquelon? – pytal od czasu do czasu Chauvelin.
– Nie bardzo daleko, wasza wysokosc – brzmiala wciaz ta sama odpowiedz.
– Nie spotkalismy jeszcze dotad twego i mego przyjaciela, stojacych bezradnie na srodku drogi! – wtracal ironicznie Chauvelin.
– Cierpliwosci szlachetna ekscelencjo – dodawal syn Mojzesza – jada na pewno przed nami. Widze slady kol bryczki tego zdrajcy, tego syna Amalekitow…
– Czy na pewno znasz droge?
– Znam ja tak dobrze, jak owe 10 sztuk zlota w kieszeni waszej szlachetnej ekscelencji, ktore beda niebawem moje.
– Gdy tylko przywitam swego przyjaciela, owego wysokiego cudzoziemca, beda na pewno twoje.
– Posluchaj… co to jest? -zapytal nagle Zyda.
Wsrod milczenia i ciszy uslyszeli wyraznie tupot kopyt konskich na blotnistej drodze.
– To sa zolnierze – szepnal trwoznie Zyd.
– Zatrzymaj sie na chwile. Chce posluchac – rzekl Chauvelin.
Malgorzata uslyszala rowniez tetent galopujacych koni, zblizajacych sie w kierunku wozka. Z poczatku myslala, ze to Desgas i jego ludzie, ale teraz zdawala sobie wyraznie sprawe, ze jezdzcy nadjezdzali z przeciwnej strony, moze z Miquelon. Otaczala ja ciemnosc i nie potrzebowala obawiac sie, ze ja zobacza.
Gdy wozek zatrzymal sie z najwieksza ostroznoscia przyczolgala sie blizej po rozmoklej drodze.
Serce jej bilo jak mlotem, drzala calym cialem. Juz odgadla, jakie wiesci przynosili jezdzcy: "Kazdego nieznajomego na drodze lub na wybrzezu nalezy sledzic, szczegolnie gdyby byl wysokiego wzrostu. Gdy ktos spostrzeze podobnego osobnika, zolnierz na koniu musi w tej chwili mi o tym doniesc." Takie byly rozkazy Chauvelina. Czy odnaleziono juz cudzoziemca? Czy byl to ow konny poslaniec, przynoszacy wazna nowine, ze scigana zwierzyna wpadla nareszcie w zasadzke?
Malgorzata, chcac uslyszec slowa poslanca, przysunela sie blizej wsrod ciemnosci i do jej uszu doszlo spiesznie rzucone haslo:
Wolnosc, rownosc, braterstwo!
– a potem pytanie Chauvelina.
– Jakie wiadomosci?
Dwaj jezdzcy osadzili konie przy samym wozku. Malgorzata rozrozniala wyraznie ich sylwetki, rysujace sie na tle nieba. Slyszala glosy i parskanie koni, a za nia w pewnej odleglosci dzwieczaly regularne i miarowe kroki zblizajacego sie oddzialu Desgasa.
Nastala dluzsze pauza, podczas ktorej dyplomata prawdopodobnie dawal zolnierzom papiery do przejrzenia, gdyz po chwili dopiero nastapily pytania i odpowiedzi.
– Widzieliscie cudzoziemca? -zapytal zywo Chauvelin.
– Nie obywatelu, nie widzielismy zadnego wysokiego cudzoziemca. Szlismy brzegiem nadbrzeznych skal…
– I co?
– O cwierc mili od Miquelon napotkalismy rozpadajaca sie drewniana chate, ktora wygladala na szalas rybacki, sluzacy do przechowywania sieci i narzedzi. Z poczatku chata wydawala nam sie pusta, ale po chwili zobaczylismy lekki slup dymu, wydobywajacy sie z boku. Zeskoczylem z konia i przyczolgalem sie tuz do chaty. Nic nie bylo w niej podejrzanego tylko w jednym kacie palily sie wegle drzewne, a przy ognisku staly dwa krzesla. Naradzilem sie z towarzyszami, co dalej czynic. Oni schowali sie z konmi w poblizu, a ja pozostalem na czatach.
– Dobrze. I widziales kogos?
– Po polgodzinie uslyszalem glosy i rownoczesnie dwoch ludzi wylonilo sie spoza skaly. Zdaje sie, ze przychodzili od strony Lille. Jeden byl mlody, drugi stary. Rozmawiali po cichu i nie moglem uslyszec co mowili.
Jeden byl mlody, drugi stary!… Serce Malgorzaty scisnelo sie bolesnie na te slowa. Czy ten mlody byl Armandem, jej bratem, a stary to de Tournay? Ci dwaj uchodzcy nieswiadomie sluzyli za przynete do schwycenia ich nieustraszonego i szlachetnego zbawcy.
– Ci dwaj mezczyzni weszli do chaty – ciagnal dalej zolnierz -a ja przylozylem ucho do sciany szalasu. Chata byla tak licho sklecona, ze moglem uchwycic pare slow z ich rozmowy.
– Tak? Mow predko, co uslyszales?
– Starzec zapytal mlodego, czy wie na pewno, ze sa w umowionym miejscu. "Alez tak – odrzekl tamten – to tu z pewnoscia" i przy blasku ogniska pokazal towarzyszowi jakis papier. "Tu jest plan – rzekl – ktory mi dal, nim opuscilem Londyn. Mielismy trzymac sie scisle tych wskazowek, o ile bysmy nie odebrali innych rozkazow. Oto droga, ktora tu przyszlismy. Patrz – w tym miejscu drogi sie rozchodza… tutaj przecielismy szose Saint Martin, a oto sciezka, ktora doprowadzila nas do brzegu skaly." Musialem nieostroznie wywolac lekki szelest, gdyz mlodzieniec zblizyl sie do drzwi chaty i spojrzal niespokojnie wkolo. Gdy podszedl znow do towarzysza, szeptali tak cicho, ze nie slyszalem juz ani slowa.
– Dobrze. A potem? – zapytal niecierpliwie Chauvelin.
– Bylo nas razem szesciu, z tych co patrolowali wybrzeze. Zadecydowalismy, aby czterech pozostalo przy chacie i pilnowalo jej, a my ruszylismy co predzej, by zdac ci sprawe z tego, co widzielismy.
– Nie macie zadnych wiesci o wysokim cudzoziemcu?
– Zadnych, obywatelu.
– Co uczynia w razie, gdyby twoi towarzysze go spostrzegli?
– Nie straca go z oczu ani przez chwile, a gdyby zamierzal uciekac lub szedl w kierunku zblizajacego sie okretu lub lodzi, otocza go i w razie potrzeby strzela, aby przywolac na pomoc reszte patroli. Pod zadnym warunkiem nie dadza mu uciec.
– Ale pamietaj, aby go nie zranic – szepnal z dzika nienawiscia Chauvelin. -Dobrzescie sie sprawili chlopcy. Oby tylko przeznaczenie pozwolilo, abym nie przyjechal za pozno.
- Предыдущая
- 44/52
- Следующая