Выбери любимый жанр

Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna - Страница 26


Изменить размер шрифта:

26

– Znaczy co, dac im te sadzonki?

– Aha. Tyle, ile potrzebuja. Zeby juz nie mialy po co jezdzic.

Pan domu skrzywil sie wyraznie i spojrzal z niedowierzaniem.

– Ty naprawde uwazasz, ze ja mam interes na rozdawanie? Dobroczynca jestem? Chyba ze to sie wliczy w koszty i potem sobie odbiore?

– Wliczy sie… Odbierzesz.

Okretka pozwolila sie dociagnac az do schodkow przed drzwiami wejsciowymi i tu zaparla sie rekami i nogami.

– Nie pojde dalej! Nie wejde do srodka za nic! Ja od niego nie potrzebuje klepek z podlogi, tylko drzewka z ogrodu! Niech on wyjdzie!

– Nie wyglupiaj sie, mam do niego list napisac, zeby sie z nami spotkal na swiezym powietrzu? – perswadowala zirytowana Tereska. – Trzeba go znalezc i wytlumaczyc, o co chodzi! Mozesz stac we drzwiach!

– Wciagnie nas!

– Moze go tu wcale nie ma!

– Tylko co? Ten samochod sam przyjechal?

– O Boze, ratuj! Co cie obchodzi samochod? Samochodu nam przeciez nie pokazywal na sile!

– Totez wlasnie.

Nie wiadomo, jak dlugo trwalaby ta kontrowersyjna wymiana zdan na pierwszym schodku wejscia, gdyby nie otworzyly sie drzwi i nie ukazal sie w nich dosc mlody i raczej antypatycznie wygladajacy osobnik. Lampa nad futryna oswietlala jego niezyczliwy wyraz twarzy, malpia szczeke, zmarszczone, niskie czolo i male, blyszczace, swinskie oczka.

– Panienki do kogo? – spytal z nieufnym zainteresowaniem. – O co chodzi?

Tereska odetchnela z nieopisana ulga, chociaz wyglad osobnika wywolal w jej wnetrzu przeswiadczenie, ze tutaj im sie nie powiedzie. Kto, jak kto, ale ta ponura malpa na pewno nic nie da…

– Czy to pan tutaj jest wlascicielem, prosze pana? Dobry wieczor, przepraszam, ze przeszkadzamy, ale mamy taka spoleczna sprawe…

Uwolniona od koniecznosci wchodzenia do wnetrza domu, nie widzac nigdzie w poblizu chlopa-szalenca, Okretka odzyskala jaka taka rownowage i wziela udzial w wyjasnieniach. Osobnik nie podobal sie jej i rowniez miala obawy, ze perswazje Tereski nie odniosa pozadanego skutku. Koszmarne wysilki nie dobiegna konca nigdy w zyciu.

Osobnik sluchal uwaznie i w milczeniu, dziwnie jakos poruszajac szczeka. Tereska i Okretka wyczerpaly wszelki zapas argumentow, przerwaly na chwile, po czym zaczely na nowo. W tonie ich glosow pojawil sie akcent rozpaczy.

– Zaraz – przerwal nagle osobnik niegrzecznie. – Dobra, sadzonki. Ile wam tego jeszcze potrzeba?

Obie, zastopowane znienacka w rozpedzie, urwaly w pol slowa. Tereska goraczkowo wyszarpnela z kieszeni notes.

– Brakuje nam jeszcze dwustu osiemdziesieciu szesciu sztuk – powiedziala niepewnie.

– Tyle krzyku o glupie dwiescie sztuk – rzekl osobnik wzgardliwie, budzac tym ich nieopisane zdumienie. – Myslalem, ze ze dwa tysiace. Dobra, niech bedzie. Idziemy!

Nie protestujac, nie zadajac pytan, bez slowa, poniewaz z jednej strony zaskoczenie odebralo im glos, z drugiej zas baly sie sploszyc nagla, niesmiala nadzieje, Tereska i Okretka w oszolomieniu patrzyly, jak osobnik otwiera jedna z szop za domem, jak wyjezdza furgonetka, jak wjezdza do sadu i parkuje ja dalej, przy szkolce, ktorej granice ginely w ciemnosciach. Szly za nim i nie wierzyly wlasnym oczom.

Osobnik wysiadl.

– Bedziecie nosic – rozkazal. – Jedna niech nosi, a druga niech uklada na wozie.

W duszy Okretki rozlegly sie anielskie pienia. Teresce wydalo sie, ze cala okolica rozblysla nagle niebianskim swiatlem. Na ich oczach stawal sie cud.

Potykajac sie w ciemnosci na nierownosciach gruntu, sapiac z wysilku, drapiac sie o rozmaite patyki, Tereska biegiem donosila olbrzymie wiachy sadzonek, nie baczac na to, ze ziemia i torf oblepiajace korzenie wsypuja jej sie za kolnierz i zgrzytaja w zebach.

– Predzej! – syczala goraczkowo Okretka z furgonetki. – On sie moze rozmyslic! To tez wariat, ale juz mi wszystko jedno! O Boze, wetknelas mi w oko!

– Nie zwracaj uwagi! – sapala Tereska. – Predzej, bierz to! Moze on jest pijany i na powietrzu wytrzezwieje!

Nieoczekiwane szczescie dodalo im nadludzkich sil. Okretke korzenie z torfem z rozmachem trafily w twarz. W nieco bardziej rozgaleziona wiache zaplatala sie wlosami. Wszystko to byly drobnostki w porownaniu z tak juz wyraznie widocznym koncem udrek.

– Jest dwiescie osiemdziesiat szesc – powiedzial nieprawdopodobny osobnik. – Jazda, wsiadac i jedziemy!

– Pan chce… nam to… odwiezc? – wydyszala Tereska z radosnym niedowierzaniem.

– A co, bedziecie niosly na piechote?

– Nie, ale… Ale… pan jest cudowny! Osobnik przyjrzal jej sie posepnie, marszczac brwi i wyraznie zastanawiajac sie nad czyms gleboko.

– Szanowne panienki sa cokolwiek brudne – rzekl. – Ale to juz sie umyjecie w domu. No, szkoda czasu!

Wsiadl do szoferki i zapalil silnik.

– Uwazam, ze malpy sa sliczne – powiedziala Tereska w rozmarzonym zamysleniu, usuwajac z ucha klujace patyki i usilujac ograniczyc obijanie kregoslupa o bok trzesacej furgonetki.

Nie silac sie na dokladniejsza analize swoich stanow i przekonan, Okretka poczula wyraznie, ze jej gusta sa doskonale zbiezne z gustami przyjaciolki.

– Aha – przyswiadczyla z zapalem.

– Ja tez tak uwazam. Podarlam sobie ponczoche.

– Ja tez. Co tam ponczochy! Troche tu twardo i chyba bede miala siniaki wszedzie. Nie uwazasz, ze to trzesie przesadnie?

– To jest najpiekniejsza jazda w moim zyciu! – oswiadczyla Okretka stanowczo.

– Zdaje sie, ze siedze na jakims zelazie. Nie rozumiem, jak mozesz upierac sie, ze facet powinien byc przystojny, inteligentny i dobrze wychowany. Po co ci to?

– Nie wiem. Popatrz, jak to latwo nie poznac sie na czlowieku. Sam wyglad o niczym nie swiadczy.

– No wlasnie…

Na trzesacej okropnie furgonetce, wsrod patykow, galazek i oblepionych torfiasta ziemia korzeni, zapanowalo milczenie. Warszawa i szkola byly coraz blizej, a wraz z nimi zblizal sie kres wysilkow i udrek.

Zewnetrzne uroki siedzacego w szoferce osobnika nasunely Teresce na mysl liczne watpliwosci. Uswiadomila sobie, iz w obliczu dzialania uroda jego zeszla na dalszy plan. Razem ze swoja malpia geba i dopasowanym do niej kadlubem zaczal sie wydawac wrecz piekny nie tylko jej, ale takze Okretce. Natomiast Apollo Belwederski, odmawiajacy kategorycznie pomocy w kwestii drzewek i odpedzajacy je brutalnie od bram swego sadu, zakladajac oczywiscie, ze Apollo Belwederski posiadalby sad, zrobilby sie od razu co najmniej przecietny. Byc moze nawet wrecz ohydny. Wyglad zewnetrzny jest to zatem rzecz wzgledna, wady umyslu i charakteru przygluszaja urode, szczegolnie tepota uniemozliwiajaca porozumienie dyskryminuje osobnika i odbiera mu cechy ludzkie…

W duszy Okretki narastala blogosc. Okropne zajecie, ktoremu oddawala sie wylacznie przez solidarnosc i lojalnosc i ktore wywolywalo u niej uczucie bezustannego zdenerwowania, mialo wreszcie ulec zakonczeniu. Dzieki temu uroczemu facetowi… Oszolomienie niespodziewanym szczesciem powoli mijalo, ustepujac miejsca nieopisanej uldze. Zlozyla sobie uroczysta przysiege nie angazowac sie wiecej do zadnej pracy spolecznej…

Na Okeciu Tereska przesiadla sie do szoferki, kierowca bowiem zatrzymal sie i zazadal pilotowania. Cala droge, az do szkolnego dziedzinca, marszczyl malpie czolo, siakal nosem i od czasu do czasu spluwal przez otwarte okno. Tereska wyraznie czula, jak w jej duszy odbywa sie skomplikowana walka pogladow…

– Malpy malpami – powiedziala ponuro do Okretki, kiedy juz furgonetka, po rozladowaniu drzewek, zniknela w mroku. – Moge sie nie upierac przy pieknych, ale nie bede specjalnie szukac obrzydliwych. A ty rob sobie, jak chcesz.

Okretka wzruszyla ramionami, pieczolowicie upychajac sadzonki w kryjowce pod galeziami.

– Nijak nie bede robic – powiedziala stanowczo. – Zaslaniaj porzadnie, bo jakby nam teraz ktos to ukradl, padlabym trupem na miejscu. Koniec!

* * *
26
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Chmielewska Joanna - Zwyczajne zycie Zwyczajne zycie
Мир литературы