Diabelska Alternatywa - Forsyth Frederick - Страница 62
- Предыдущая
- 62/108
- Следующая
– Dobrze – mruknal Gelder – czekajcie tam na mnie. Bede za pietnascie minut.
Cisnal sluchawke na widelki, kopnal pod szafe bambosze i w pospiechu wcisnal buty i marynarke. Po chwili byl juz przy drzwiach garazu. Kiedy wyprowadzal Mercedesa tylem po zwirowej alejce, przypomnial mu sie koszmarny sen, ktory przesladowal go od dawna.
– Czyzby porwanie? Dobry Boze, tylko nie to!
Tymczasem na pokladzie “Freyi” kapitan Larsen zostal zmuszony do szczegolnej wycieczki po swoim wlasnym statku: w swietle latarek ogladal ladunki wybuchowe, przymocowane do scian zbiornikow balastowych gleboko pod linia wodna. W drodze powrotnej widzial, jak trzy mile od “Freyi” kuter z ekipa cumownicza zawraca i odplywa ku brzegom. Jednoczesnie po przeciwnej stronie, na pelnym morzu, pojawil sie niewielki frachtowiec, plynacy na poludnie. Najwyrazniej i on dostrzegl nieruchomego lewiatana, bo pozdrowil go radosnym gwizdaniem – ale nie zmienil kursu i nie zblizyl sie.
Larsen obejrzal rowniez ladunek umieszczony w srodkowym zbiorniku na srodokreciu i te, ktore znalazly sie w komorach balastowych pod nadbudowka. Nie potrzebowal juz schodzic w okolice magazynu farb.
Znal dobrze to miejsce i potrafil wyobrazic sobie skutki wybuchu podlozonej tam bomby.
O osmej trzydziesci, kiedy Dirk van Gelder wbiegal do budynku Kontroli Mozy, by jak najszybciej przesluchac tasme, Thor Larsen wracal juz pod eskorta do swojej kabiny. Nie mogl jakos doliczyc sie terrorystow. Jednego widzial na pomoscie dziobowym “Freyi”, jak owiniety w gruba kurtke dla ochrony przed zimnem badal wzrokiem horyzont. Inny wspinal sie na szczyt komina, by stamtad, z wysokosci stu stop nad pokladem, prowadzic dalekosiezna obserwacje. Trzeci czuwal na mostku, kontrolujac ekrany radarow i sonarow, ktore pozwalaly mu dostrzegac wszystko, co poruszalo sie w promieniu czterdziestu osmiu mil wokol “Freyi”, a takze kawal morza i dna morskiego pod nia. Z pozostalych czterech, dwoch – w tym herszt – bylo z kapitanem. Dwoch zatem brakowalo: musieli krecic sie gdzies po statku.
Szef terrorystow kazal mu znowu usiasc przy jego wlasnym stole. Palcami zabebnil po pudelku oscylatora, ktore przytroczyl sobie do paska.
– Kapitanie, niech pan mnie nie zmusza do uzycia tego przycisku. I niech pan nie mysli, ze nie odwaze sie go uzyc. Owszem, zrobie to, jesli dojdzie tutaj do jakichs heroicznych blazenad albo jesli moje zadania nie zostana spelnione. A teraz prosze to przeczytac.
Podal Larsenowi trzy kartki gesto zapisane maszynowym tekstem po angielsku. Larsen szybko i nieuwaznie przebiegl po nim wzrokiem.
– Dokladnie o dziewiatej przeczyta pan ten tekst przez radio dyrektorowi portu w Rotterdamie. Ani slowa mniej, ani slowa wiecej. I zadnych uwag po holendersku czy po norwesku. Tylko to, co napisane. Rozumiemy sie?
Larsen przytaknal z ponura mina. Drzwi otworzyly sie nagle i do kabiny wszedl jeszcze jeden z napastnikow. Najwyrazniej przybywal tu z kambuza – niosl bowiem duza tace z jajecznica, maslem, dzemem i kawa. Postawil ja na stole, miedzy dwoma siedzacymi przy nim mezczyznami.
– Sniadanie – oznajmil szef napastnikow. Gestem zaprosil Larsena. – Moze i pan cos zje?
Kapitan nie chcial jesc, ale chetnie napil sie kawy. Przeciez nie kladl sie przez cala noc, a poprzedniego ranka wstal o siodmej. Dwadziescia szesc godzin bez snu – a przed nim byc moze jeszcze wiecej. Chcial jak najdluzej byc przytomny i czujny. Sadzil, ze kawa mu w tym pomoze. Nie bez pewnej satysfakcji obliczyl, ze siedzacy po drugiej stronie stolu terrorysta jest na nogach rownie dlugo jak on.
Niespodziewanie tamten nakazal wyjsc straznikowi z karabinem. Drzwi sie zamknely i zostali sam na sam – ale nie dawalo to kapitanowi szczegolnych szans. Stol byl bardzo szeroki i Larsen nie zdolalby dosiegnac terrorysty; a ten mial rewolwer tuz pod prawa reka i oscylator przypiety do pasa.
– Zapewne nie bede naduzywal panskiej goscinnosci dluzej niz trzydziesci godzin… moze czterdziesci – odezwal sie czlowiek w kominiarce. – Ale i to wystarczy, zebym udusil sie w tej masce. A w koncu… nigdy przedtem mnie pan nie widzial i nigdy wiecej mnie pan nie zobaczy.
Lewa reka sciagnal z glowy czarna kominiarke. Larsen zobaczyl twarz czlowieka trzydziestoparoletniego, szatyna o piwnych oczach. Ale, choc zdemaskowany, nadal byl dla kapitana zagadka. Mowil jak rodowity Anglik i tak tez sie zachowywal. Ale przeciez Anglicy nie porywaja statkow, to pewne. A wiec moze Irlandczyk z IRA? Nie, zaraz… wspomnial przeciez cos o przyjaciolach w niemieckim wiezieniu. Moze Arab? Jacys terrorysci z Organizacji Wyzwolenia Palestyny rzeczywiscie siedza w Niemczech. I rozmawia ze swoimi kolegami jakims dziwnym jezykiem. Nie bardzo wprawdzie podobnym do arabskiego, ale rozmaitych dialektow arabskich sa dziesiatki – a on, Larsen, znal tylko troche jezyk Arabow znad Zatoki. Wiec moze jednak Irlandczyk…
– Jak mam sie do pana zwracac? – spytal czlowieka, ktorego nigdy nie mial poznac jako Andrija Dracza czy tez Andrew Drake'a.
Mezczyzna, zajety jedzeniem, namyslal sie przez chwile.
– Moze pan mnie nazywac “Swoboda” – powiedzial w koncu. – To popularne nazwisko w moim kraju, ale takze rzeczownik pospolity. Oznacza tyle co wolnosc.
– To chyba nie po arabsku? Terrorysta po raz pierwszy usmiechnal sie.
– Nie, oczywiscie. Nie jestesmy Arabami. Jestesmy Ukraincami. Kochamy nasza ojczyzne i walczymy o jej wolnosc.
– I sadzicie, ze wladze niemieckie wypuszcza waszych przyjaciol z wiezienia?
– Musza – powiedzial Drake z przekonaniem. – Nie beda miec wyboru… No, chodzmy, jest juz prawie dziewiata.
- Предыдущая
- 62/108
- Следующая