Diabelska Alternatywa - Forsyth Frederick - Страница 41
- Предыдущая
- 41/108
- Следующая
– Tacy sami dranie, jak tamci – parsknela ze zloscia. – Gdyby nie musieli, nie prowadziliby zadnych rozmow.
– To prawda, dzialaja pod przymusem. Musza dostac to zboze i wiedza, ze innej mozliwosci nie ma. Ale wlasnie dlatego mozna miec wreszcie nadzieje na swiatowy uklad pokojowy.
– Jesli do tego dojdzie, nie bede zalowac tego, co zrobilam. Nie chce, zeby Sasza wychowywal sie na gruzach, tak jak ja. Ani zeby musial spedzic cale zycie z karabinem w reku.
– Nie bedzie musial. Mozesz byc pewna, ze bedzie dorastal jako czlowiek wolny, na Zachodzie, pod twoja i moja opieka. Moi szefowie zgodzili sie juz zabrac cie stad wiosna.
– Wiosna? To znaczy kiedy?
– Te rozmowy nie moga trwac zbyt dlugo. Kreml musi miec zboze najpozniej w kwietniu. Skoncza sie stare dostawy, wyczerpia sie wszystkie rezerwy. Kiedy tylko uklad zostanie parafowany, moze nawet przed ostatecznym podpisaniem, zabierzemy stad ciebie i Sasze. A na razie wolalbym, zebys ograniczyla ryzyko. Zbieraj tylko najwazniejsze materialy, bezposrednio zwiazane z rozmowami pokojowymi w Castletown.
– Mam tu wlasnie cos takiego – odpowiedziala tracajac lokciem torbe. – To material sprzed dziesieciu dni. W wiekszosci tak specjalistyczny, ze nic nie rozumiem. Dotyczy dopuszczalnych redukcji SS-20.
Munro pokiwal ponuro glowa. Duzo juz wiedzial o tych rakietach z glowicami nuklearnymi, bardzo precyzyjnych i latwych do transportu dzieki ruchomym wyrzutniom na samobieznych podwoziach. Juz setki takich wyrzutni krazyly po duktach lesnych calej Europy Wschodniej.
Dwadziescia cztery godziny pozniej kolejny scisle tajny pakiet powedrowal do Londynu.
Trzy dni przed koncem miesiaca, w centrum Kijowa, pewna starsza kobieta szla ulica Swierdlowa w strone swojego domu. Choc miala prawo do sluzbowego samochodu z kierowca, ta stara wiesniaczka z twardymi, chlopskimi zasadami nawet przy swoich siedemdziesieciu paru latach wolala krotkie trasy pokonywac pieszo. A jej dzisiejsza wyprawa istotnie nie byla daleka: ot, wizyta u przyjaciolki dwie ulice dalej. Odprawila wiec na ten wieczor kierowce. Minela wlasnie dziesiata, kiedy kobieta przechodzila przez jezdnie na wprost bramy swego domu.
Nie zauwazyla czajacego sie w mroku ulicy samochodu. Kiedy znalazla sie na srodku jezdni, samochod ruszyl na nia z piskiem opon, oslepiajac ja reflektorami. Zastygla w przerazeniu. Pojazd pedzil wprost na nia, w ostatniej chwili lekko skrecil. Blotnik uderzyl ja w biodro i odrzucil az do krawedzi jezdni. Jak przez mgle slyszala kroki przechodniow biegnacych jej na pomoc. Samochod nie zatrzymal sie: pomknal z rykiem ulica Swierdlowa w strone Kreszczatiku.
Tegoz wieczora Edwin J. Campbell, szef delegacji amerykanskiej na rozmowy w Castletown, wracal zmeczony i niezadowolony do rezydencji ambasadora w Phoenix Park. Ameryka zafundowala swemu przedstawicielowi w Dublinie elegancki palacyk, a po niedawnej modernizacji znalazlo sie w nim kilka apartamentow goscinnych. Najlepszy z nich zajmowal teraz Edwin Campbell. Z przyjemnoscia pomyslal o czekajacej go goracej kapieli i wypoczynku. Kiedy zdejmowal plaszcz i wital sie z gospodarzem, podszedl don jeden z kurierow ambasady i wreczyl mu brazowa koperte. Skrocila ona o pare godzin jego sen tej nocy – ale warta byla tego.
Nastepnego dnia, zajmujac swoje miejsce w Dlugiej Galerii w Castletown, z kamienna twarza spogladal na siedzacego po drugiej strome stolu profesora Sokolowa. Doskonale, profesorku – pomyslal. – Juz dobrze wiem, na co mozesz sie zgodzic, a na co nie. No, zaczynajmy.
Zaledwie po czterdziestu osmiu godzinach delegat ZSRR zgodzil sie, ze Uklad Warszawski zmniejszy o polowe liczbe taktycznych rakiet nuklearnych na ruchomych wyrzutniach, rozlokowanych w Europie Wschodniej. Szesc godzin pozniej w sali jadalnej Castletown parafowano protokol, przewidujacy sprzedaz z USA do ZSRR – po okazyjnych cenach – technologii wydobycia i rafinacji nafty, wartej 200 milionow dolarow.
Stara kobieta byla nieprzytomna, gdy karetka przywiozla ja do szpitala im. Rewolucji Pazdziernikowej przy ulicy Karola Liebknechta 39. Odzyskala przytomnosc dopiero rano. Wtedy powiedziala, kim jest; wladze szpitala wpadly w panike – natychmiast przewieziono ja z sali zbiorowej do izolatki, ktora wkrotce wypelnila sie kwiatami. Tego samego dnia najlepszy chirurg ortopeda Kijowa osobiscie zestawil jej zlamana kosc udowa.
W Moskwie Iwanienko z najwieksza uwaga wysluchal telefonicznego raportu swego adiutanta. Natychmiast podjal decyzje.
– Zawiadom dyrekcje szpitala, ze przyjade. Jak tylko obudzi sie z narkozy. Kiedy? Jutro wieczorem? Dobrze, zalatw to.
31 pazdziernika wieczorem panowal w Kijowie przenikliwy chlod. Nie bylo zywej duszy na ulicy Rozy Luxemburg, na tylach szpitala im. Rewolucji Pazdziernikowej, gdy podjechaly tu dwie dlugie czarne limuzyny. Szef KGB wolal skorzystac z tego wlasnie tylnego wejscia, niz wchodzic przez wielka, jasno oswietlona brame frontowa.
Caly szpital stoi na niewielkim podwyzszeniu terenu, posrod wysokich drzew. Nizej, po drugiej stronie ulicy Rozy Luxemburg, wznoszono wlasnie nowy pawilon szpitala; jego nie ukonczone jeszcze wyzsze kondygnacje wyrastaly ponad okoliczna zielen. Czuwajacy tu miedzy workami skawalonego cementu dwaj ludzie zacierali wciaz rece, by pobudzic obieg krwi, i wpatrywali sie w oswietlone tylko jedna slaba zarowka znad bramy limuzyny zaparkowane przed drzwiami.
Mezczyzna zblizajacy sie do drzwi wewnetrznymi schodami mial przed soba jeszcze siedem sekund zycia. Ubrany byl w dlugi plaszcz z futrzanym kolnierzem i grube rekawiczki, choc od czekajacego nan cieplego wnetrza samochodu dzielilo go zaledwie pare plyt chodnika. Ostatnie dwie godziny czlowiek ow spedzil w towarzystwie matki, pocieszajac ja i upewniajac, ze winowajcy zostana zlapani, gdyz znaleziono juz porzucony przez nich samochod.
Idacy przed nim adiutant podbiegl do drzwi i wylaczyl zewnetrzne oswietlenie. Brama i chodnik przed nia pograzyly sie w mroku. Dopiero wtedy Iwanienko ukazal sie w drzwiach, otwartych przez jednego z szesciu towarzyszacych mu goryli. Na ten widok zerwali sie z miejsc czterej inni, czekajacy nan na zewnatrz. Szedl posrod nich jak cien posrod cieni.
Szybko przemierzyl chodnik, zblizajac sie do samochodu, ktorego silnik juz pracowal. Zatrzymal sie na sekunde, zanim otwarto przed nim tylne drzwi, i wtedy wlasnie umarl: pocisk z mysliwskiego sztucera przebil mu czolo, rozlupal kosc ciemieniowa, wyszedl przez tyl czaszki i utkwil w ramieniu jednego z adiutantow.
Wystrzal, odglos trafienia pocisku w cel i pierwszy krzyk alarmu pulkownika Kukuszkina – szefa ochrony osobistej Iwanienki – rozlegly sie niemal rownoczesnie. Zanim padajacy czlowiek dosiegna! chodnika, pulkownik Jewgienij Kukuszkin chwycil go pod ramiona i wciagnal brutalnie na tylne siedzenie wozu. Drzwi nie byly jeszcze zatrzasniete, kiedy pulkownik krzyczal na przerazonego kierowce: – Jechac, szybko!
Kiedy ZIL zeskakiwal z piskiem opon z kraweznika, Kukuszkin trzymal broczaca krwia glowe na kolanach i goraczkowo myslal, co robic dalej; ktory szpital bedzie odpowiedni dla czlowieka tej rangi? Ale gdy dojechali do konca ulicy Rozy Luxemburg, pulkownik wlaczyl swiatlo w kabinie. To, co zobaczyl – a widzial juz wiele w swej karierze -wystarczylo, by stwierdzic, ze jego boss nie potrzebuje juz zadnego szpitala. Nastepna mysl przyszla calkiem automatycznie (ludzie tego zawodu maja ja zaprogramowana w mozgu): nikt nie moze sie dowiedziec. Zdarzylo sie cos, o czym nawet myslec nie wolno i o czym nie moze wiedziec nikt z wyjatkiem garstki uprawnionych. Kukuszkin zawdzieczal swoj szybki awans nadzwyczajnej przytomnosci umyslu. Teraz, upewniwszy sie, ze druga limuzyna, wiozaca ochrone czajka, jedzie za nim, kazal kierowcy zatrzymac sie w jakiejs ciemnej i spokojnej uliczce, co najmniej trzy kilometry od szpitala im. Rewolucji Pazdziernikowej. Opuszczajac nieruchomy i zaciemniony samochod, wokol ktorego rozstawili sie agenci ochrony, Kukuszkin zdjal przesiakniety krwia plaszcz i ruszyl na piechote. Po chwili telefonowal juz z pobliskich koszar milicji: jego legitymacja i ranga natychmiast udostepnily mu wejscie do gabinetu komendanta i do specjalnej bezposredniej linii. Przez pietnascie minut nie odrywal sluchawki od ucha.
– Musze natychmiast rozmawiac z towarzyszem sekretarzem generalnym Rudinem – powiedzial telefonistce w kremlowskiej centrali. Telefonistka wiedziala, ze to nie dowcip ani bezczelnosc – dowodzila tego jednoznacznie linia, ktora przyszedl sygnal. Polaczyla Kukuszkina z adiutantem dyzurujacym w budynku Arsenalu, ten z kolei zawiadomil Maksyma Rudina interfonem. Rudin natychmiast zgodzil sie przyjac telefon.
– Tak – powiedzial – Rudin przy aparacie.
Pulkownik Kukuszkin nigdy przedtem z nim nie rozmawial, ale wiele razy widzial go i slyszal z bliska. Poznal glos Rudina. Przelknal z trudem sline, wzial gleboki oddech i wreszcie przemowil. Po drugiej stronie linii Rudin sluchal z uwaga, potem zadal pare krotkich pytan, rzucil szereg polecen i odlozyl sluchawke. Spojrzal na Pietrowa, ktory pochylil sie ku niemu calym cialem, zaintrygowany i zaniepokojony.
– Jurij Iwanienko nie zyje – odezwal sie Rudin, wciaz jeszcze z niedowierzaniem w glosie. – To nie atak serca. Zostal zastrzelony. Ktos przed chwila zamordowal szefa KGB.
Za oknem zegar nad Brama Spasska wybil polnoc; pograzony we snie swiat zrobil jeden krok w kierunku wojny.
- Предыдущая
- 41/108
- Следующая