Diabelska wygrana - Kat Martin - Страница 64
- Предыдущая
- 64/75
- Следующая
– Tesknilem za toba – powiedzial ochryple.
– Nie powinienem byl czekac. Powinienem byl przyjsc i kochac sie z toba, abys zapragnela mnie tak bardzo, jak ja pragne ciebie.
Damien… – kolejny goracy pocalunek, tym ra¬zem tak namietny, ze nogi sie pod nia ugiely. Trzy¬mala go za ramiona, czujac jego jezyk gleboko w swoich ustach, dlon na swojej piersi, napiete miesnie jego torsu i nabrzmiala, twarda meskosc.
– Pragne cie – powiedzial. – Bardzo cie pragne, Alekso.
Jeknela cicho. Przez chwile myslala, ze wezmie ja od razu na miejscu, podniesie suknie i wejdzie w nia tak jak wtedy w bibliotece. Na to wspomnie¬nie ogarnela ja jeszcze goretsza fala pozadania, lecz tymczasem Damien odsunal sie z zalotnym usmiechem.
– A moze twoja wspaniala kolacja zaczeka?
To byloby nie fair. – Z trudem lapala powie¬trze, zdobywajac sie na slaby protest. – Kucharz pracowal nad tym caly dzien.
Wynagrodzimy mu to. N a pewno znajdziemy jakis sposob.
Chciala sie zgodzic. Boze, tak bardzo go pragne¬la. Nagle przyszlo jej do glowy, ze powinna byla zrobic to wczesniej, ze on czekal na nia, pozwala¬jac, aby sama wybrala odpowiedni moment. Po¬wiedzial, ze ja kocha, a ona nie wyznala niczego w zamian. Pozostawila go w niepewnosci.
Zanim zdazyla przemowic, usmiechnal sie
Oczywiscie, oczekiwanie tez ma swoje zalety. Odkrylem, ze pewien… apetyt znacznie wzrasta, jesli towarzyszy mu dluzsze oczekiwanie. – Deli¬katnie dotykal jej szyi. – Mialbym dosc czasu, by wymyslic nowy sposob uwiedzenia cie. – Uniosl szelmowsko czarna brew. – A moze bedziemy uda¬wac, ze znowu jestesmy w bibliotece?
Ponownie oblala sie rumiencem. Juz wczesniej widziala go w takim uwodzicielskim nastroju, ale nigdy nie byl az tak swawolny. Poczula ulge, gdy uswiadomila sobie, ze wciaz go pragnie. Boze, jak mogl w to watpic! Poczula bolesny skurcz w sercu. Byla niemal gotowa zrezygnowac ze swoich pla¬now, pozwolic mu zaniesc sie na gore i kochac sie z nim bez przerwy calymi godzinami.
– Male opoznienie na pewno nie bedzie proble¬mem – szepnela, unoszac sie na palcach, zeby go pocalowac. Objela go za szyje.
Usmiechnal sie szelmowsko i wysunal z jej objec.
– Gdy teraz o tym mysle, wydaje mi sie, ze twoj plan jest lepszy. Zrobimy to powolutku. Chce, ze¬bys przez cala kolacje wyobrazala sobie, co bede z toba robil.
Wstrzasnal nia dreszcz pozadania. Zostalo malo czasu. Przez chwile miala chec zostawic kolacje i kochac sie z nim, ale ten moment juz minal i te¬raz bylo juz za pozno, by cokolwiek zmieniac.
Posadzil ja na krzesle z wysokim oparciem, po czym zajal swoje miejsce, usmiechajac sie czu¬le. Glod pozostal, lecz tlumila go jakas emocja, ktorej nie mogla wyczytac z twarzy Damiena. Oby to byla milosc. Oby prawda okazaly sie slowa, kto¬re wypowiedzial, gdy spacerowali wzdluz Sekwany.
– Dziekuje ci – wykrztusil, nachylajac sie, zeby ujac jej dlon.
– Za co?
– Za to, ze do mnie wrocilas.
Cos scisnelo ja za serce. Czy kiedykolwiek w ogole od niego odeszla? Jednak wiedziala, ze tak wlasnie bylo. Tak samo jak on kiedys oddalil sie od niej.
Moze oboje sie bali?
Podniosl swoj kieliszek, caly czas nie spuszcza¬jac wzroku z jej twarzy.
– Za nas – powiedzial.
– Za nas – powtorzyla, czujac gwaltowny przyplyw milosci, fale nadziei na szczesliwe jutro. Lecz wieczor dopiero sie zaczynal. W najblizszej przy¬szlosci czailo sie niebezpieczenstwo, a ona nie byla juz pewna, czy podjela wlasciwa decyzje. Czy jest juz za pozno, zeby odwolac spotkanie z St. Owe¬nem? Czy byl jakis sposob, zeby go zawiadomic?
Z kazda chwila ogarnial ja coraz wiekszy niepo¬koj. Siegnela po kieliszek i lyknela wina, zeby tro¬che sie uspokoic, gdy wtem rozleglo sie glosne pu¬kanie w drzwi. Goraczkowo popatrzyla na wielki zegar stojacy przy scianie. Bylo dopiero wpol do osmej.
– Pardon, monsieur Falon. – W drzwiach jadalni stanal niski ciemnowlosy lokaj, Pierre Lindet. – Przybyl poslaniec od generala Moreau. Ma pan stawic sie w prywatnym gabinecie generala.
Damien zesztywnial. Zauwazyla, ze bardzo sie zdenerwowal, co zreszta jej takze sie udzielilo.
– General Moreau chce sie z toba spotkac?
– Z pewnoscia to Jules przyslal tego gonca. Mala zmiana w planach, ktore wspolnie ustalili. Nie ma sie czego bac.
– To rutynowe spotkanie. Pewnie general po¬trzebuje jakichs informacji albo opinii na temat zwiazany z ruchami brytyjskich wojsk.
– Tak… z pewnoscia. – Mimo wszystko byla wy¬straszona. Jules nic nie wspominal o generale Moreau. Po¬wiedzial, ze to miala byc tylko jakas oficerska od¬prawa. Wstala i razem z Damienem podeszla do drzwi. – Jak dlugo cie nie bedzie?
– Trudno powiedziec. Raczej niezbyt dlugo.
– Lecz jego mina swiadczyla o tym, ze wcale nie jest tego pewien. Spojrzal na kaprala o szczuplej twarzy, ktory przyniosl wiadomosc. – Zaraz prze¬biore sie w mundur.
– Nie ma takiej potrzeby, panie majorze – od¬parl zolnierz. – General przeprasza, ze wzywa pa¬na o tak poznej porze.
Damien troche sie uspokoil. Wzial od Pier¬re'a peleryne, narzucil ja sobie na ramiona, po czym obdarzywszy Alekse olsniewajacym usmiechem, nachylil sie, zeby ja pocalowac, gora¬co, namietnie, zaborczo, az oboje zadrzeli.
Odszedl, zanim zdala sobie sprawe, ze jego usmiech byl stanowczo zbyt radosny. Rzadko zda¬rzalo mu sie popelnic taki blad, co jeszcze spote¬gowalo jej lek o niego.
Jednak nie bylo czasu, zeby zastanawiac sie nad byc moze bezpodstawnymi zagrozeniami. Mu¬siala przyjac, ze wszystko idzie zgodnie z planem, ze Jules bedzie na nia czekal i wszystko dobrze sie skonczy.
Udajac obojetnosc, polecila, zeby reszte kolacji przyniesiono jej do pokoju, lecz nawet nie tknela jedzenia. Marie Claire pomogla jej zdjac ubranie i nalozyc nocna koszule~ Aleksa chodzila nerwowo do pokoju, az do wpol do jedenastej.
Szybko ubrala sie w prosta, ciemnobrazqwa suk¬nie z krepy, narzucila czarna peleryne i uchyliwszy drzwi, sprawdzila, czy w korytarzu nie widac niko¬go ze sluzby. Bylo pusto, wiec szybko zeszla po ciemnych schodach i tylnymi drzwiami kolo po¬wozowni wydostala sie na zewnatrz. Upewniwszy sie, ze nikt jej nie sledzi, poszla dwa domy dalej wzdluz avenue Gabriel, caly czas trzymajac sie w cieniu, az znalazla sie w ustalonym miejscu spo¬tkania z St. Owenem.
Z ulga zobaczyla go zblizajacego sie do niej wielkimi krokami. Byl lekko spiety, lecz nie do¬strzegla w jego twarzy obawy.
– Przyszli po niego? – spytal. – Nie mialas klo¬potu, zeby sie wymknac?
– Nie, wyszlam bez problemow, ale poslaniec przyszedl dosc wczesnie. Powiedzial, ze przyslal go general Moreau.
– Moreau?
– Tak mowil. Czy cos jest nie tak, Jules? Czy Damien moze byc w niebezpieczenstwie?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Nie bylo innego gonca?
– Nie.
– Moze w ostatniej chwili nastapily jakies zmiany. Moi ludzie sa sprawni. Najwazniejsze to wyko¬nac zadanie, niewazne jakim sposobem.
Na te slowa troche sie uspokoila. Moreau za¬wsze byl wymagajacy. Jego wezwanie nie bylo czyms niezwyklym, wiec jesli ludzie St. Owena zo¬rientowali sie w sytuacji, uznali je za rownie dobry sposob wywabienia Damiena z domu.
– Poniewaz nie wiemy, ile czasu mu to zajmie, lepiej nie zwlekajmy.
– Tak. – Wczesniej o tym nie pomyslala. Miala nadzieje, ze Moreau zatrzyma Damiena az do jej powrotu.
– Chyba juz czas, zebys mi powiedziala, dokad jedziemy – powiedzial Jules, pomagajac jej wsiasc do powozu.
– Pracownia konstruktora okretow o nazwisku Sallier. To dosc daleko, przy rue St. Etienne w po¬blizu Quai de la Mer. Wiesz, gdzie to jest? – Wczesniej dyskretnie wypytywala o pracownie i w koncu, dostala adres od jednego z dorozkarzy.
– Znam te ulice. Chyba nie bedzie trudno zna¬lezc jego pracowni.
Chwycil lejce i pognal gniadego konia zaprzezo¬nego w mala czarna dwukolke. Byl to skromny, nie¬rzucajacy sie w oczy powoz, specjalnie dobrany na okolicznosc dyskretnej jazdy paryskimi uliczkami.
Po chwili dotarli na Rue Sto Etienne i zatrzyma¬li sie w malym ciemnym zaulku. Jules zostawil Alekse w powozie, sam zas poszedl zrobic wstepny rekonesans. Wkrotce jednak wrocil i pomogl jej wysiasc.
– Nad drzwiami prowadzacymi do sutereny jest okienko. Uchylilem je. Rozumiem, ze koniecznie chcesz isc ze mna.
Usmiechnela sie.
– Oczywiscie. Skad sam wiedzialbys, czego masz szukac?
Westchnal z dezaprobata, lecz nie probowal dyskutowac i odwodzic jej od tego pomyslu. Za¬prowadzil Alekse do tylnego wejscia, po czym sam obszedl dom i dostal sie do srodka przez okno. Po kilku minutach otworzyl drzwi i gestem zawolal Alekse
– Tu sa tylko dwa pomieszczenia – powiedzial.
– Jedno to pracownia, w ktorej powstaja projekty, a drugie to gabinet Salliera.
– Gdzie zaczniemy?
– W pracowni. Jesli plany sa tutaj, to bedzie oznaczalo, ze sa to rysunki robocze i zapewne trzy¬ma je razem z innymi o podobnym charakterze. Czlowiekowi, ktory opracowuje takie plany co¬dziennie, moze nawet nie przyjsc do glowy, ze ma cos wartego kradziezy.
– Moze wlasnie tak myslal Damien.
– Na pewno.
Zapalili mala lampke na wielorybi olej, ale moc¬no przykrecili knot, aby pozostawic tylko niewielki plomien, po czym zaczeli otwierac ciezkie debowe szafy z projektami statkow. Kazda szuflada zawie¬rala kilku calowa sterte papierow, wiec sporo czasu zajmowalo im sprawdzanie, czy sa na nich kon¬strukcje okretow napedzanych maszyna parowa
W koncu skonczyli przegladac zawartosc pierw¬szej szafy. Bez rezultatu.
– Zobacz tutaj – powiedzial Jules, ktory juz wie¬dzial, czego szukac. – A ja zajrze do tamtej.
Skinela glowa. Z kazda chwila roslo ryzyko, ze ktos ich przylapie. Kucnela przed kilkoma szufla¬dami, otworzyla pierwsza z nich i zaczela grzebac w dokumentach. Znowu nic.
Podobnie w drugiej i trzeciej szufladzie.
– Masz cos? – spytal cicho Jules.
- Предыдущая
- 64/75
- Следующая