Выбери любимый жанр

Tajemnica Bezg?owego Konia - Hitchcock Alfred - Страница 3


Изменить размер шрифта:

3

Rozdzial 1. Przykre spotkanie

– Hej, Jupe! Diego Alvaro chce z toba pogadac – zawolal Pete Crenshaw, wychodzac frontowa brama z gmachu szkoly w Rocky Beach. Lekcje wlasnie sie skonczyly i przyjaciele Pete’a, Jupiter Jones i Bob Andrews czekali na niego na dworze.

– Nie wiedzialem, ze znasz Alvara – powiedzial Bob do Jupitera.

– Znam tak sobie. Jestesmy razem w kalifornijskim klubie historycznym, ale Diego zawsze sie trzyma na dystans. Czego on chce, Pete?

– Nie wiem. Spytal mnie tylko, czy mozesz sie z nim spotkac po lekcjach przy bramie boiska. Jesli masz czas. Zachowywal sie, jakby to bylo cos waznego.

– Moze potrzebuje uslug Trzech Detektywow – powiedzial Jupiter z nadzieja. Zespol detektywistyczny, skladajacy sie z Jupitera, Pete’a i Boba, od dosc dawna nie pracowal nad zadna sprawa.

Pete wzruszyl ramionami.

– Moze. Ale chce sie zobaczyc tylko z toba.

– Pojdziemy na spotkanie wszyscy razem – zdecydowal Jupe.

Pete i Bob przytakneli i podazyli za swym pulchnym przyjacielem. Przywykli do robienia tego, co chcial Jupiter. Jako glowa zespolu, Jupe podejmowal wiekszosc decyzji. Czasami dwaj pozostali chlopcy przeciwstawiali mu sie. Pete miewal zastrzezenia do zwyczaju Jupe’a pakowania sie smialo w niebezpieczenstwo, gdy pracowali nad jakas tajemnicza sprawa. Bob, drobny i rozmilowany w nauce, podziwial zywa inteligencje Jupe’a, ale od czasu do czasu oburzala go arbitralnosc przyjaciela. Niemniej jednak, z Jupiterem zycie nigdy nie bylo nudne. Mial niesamowita umiejetnosc wyweszenia tajemnicy i znajdowania podniecajacych przygod. Wszyscy trzej byli wiec niemal zawsze najlepszymi przyjaciolmi.

Jupiter wiodl ich teraz wokol naroznika szkoly, w cicha ulice, posrodku ktorej biegl trawnik. W dole ulicy, za domami rozciagalo sie lekkoatletyczne boisko szkolne. Chlopcy kulili sie w swych wiatrowkach, W to czwartkowe listopadowe popoludnie wprawdzie swiecilo slonce, ale dal chlodny, dokuczliwy wiatr.

– Nie widze Diega – powiedzial Bob, patrzac uwaznie przez swe okulary, gdy zblizali sie do bramy.

– Za to jest ktos inny! – jeknal Pete.

Zaraz pod brama boiska stala zaparkowana mala, otwarta ciezarowka, jeden z tych pojazdow, jakich uzywaja ranczerzy. Tegi, krepy mezczyzna w kowbojskim kapeluszu, drelichowej kurtce, dzinsach i wysokich butach przysiadl na przednim zderzaku wozu. Obok niego, nonszalancko rozparty, siedzial wysoki chudy chlopiec z dlugim nosem. Na drzwiach ciezarowki pieknymi, zlotymi literami napisano: “Ranczo Norrisa”.

– Chudy Norris! – skrzywil sie Bob.

– Co on robi…

Bob nie zdazyl skonczyc zdania, gdy wysoki chlopiec dostrzegl ich i zawolal:

– Ach, czyz to nie tluscioszek Sherlock Holmes i jego dwa durne psy goncze! – rozesmial sie w nieprzyjemny sposob.

Chudy, czyli E. Skinner Norris byl odwiecznym wrogiem Trzech Detektywow. Rozpieszczony syn zamoznego biznesmena, Chudy popisywal sie stale, usilujac udowodnic, ze jest madrzejszy od Jupitera. Nigdy mu sie to nie udalo, ale zdolal przysporzyc detektywom wiele klopotow. Byl w lepszej od nich sytuacji – o pare lat starszy, mial prawo jazdy oraz wlasny sportowy samochod. Detektywi zazdroscili mu tego z taka sama sila, z jaka nie cierpieli jego napastliwosci.

Nie sposob bylo Jupiterowi zignorowac ostatniej zniewagi Chudego. Zatrzymal sie nie opodal bramy i zapytal z ironia w glosie:

– Czy ktos cos mowil, Bob?

– Z pewnoscia nikogo nie widze – odpowiedzial Bob.

– Ale ja z pewnoscia kogos czuje – Pete pociagnal nosem. – Kogos albo cos.

Krepy kowboj rozesmial sie i popatrzyl na Chudego. Wysoki chlopak poczerwienial. Ruszyl wyzywajaco na detektywow, zaciskajac piesci. Wlasnie szykowal sie do riposty, gdy rozlegl sie czyjs glos:

– Jupiterze Jones! Przepraszam za spoznienie. Mam wielka prosbe do ciebie.

Z bramy boiska wyszedl smukly, czarnowlosy i czarnooki chlopiec. Trzymal sie tak prosto, ze wydawal sie wyzszy, niz byl w istocie. Nosil stare, obcisle dzinsy, niskie buty do konnej jazdy i obszerna biala koszule z kolorowym haftem. Mowil po angielsku bez akcentu, ale jego sposob bycia wskazywal na zwiazki ze stara hiszpanska kultura.

– Jaka masz prosbe, Diego? – zapytal Jupiter.

Chudy Norris zasmial sie.

– Hej, Grubasku, kolegujesz sie teraz z przybledami? Na to wyglada. Dlaczego nie pomozesz odeslac go z powrotem do Meksyku? Zrobilbys nam wszystkim przysluge.

Diego Alvaro zawrocil na piecie. Tak szybko i zwinnie, ze stanal przed Chudym, nim ten przestal sie smiac.

– Odwolaj to – powiedzial. – Przepros.

Nizszy o glowe, mlodszy i o wiele szczuplejszy od Norrisa, Diego stal niewzruszenie przed swoim przeciwnikiem. Wygladal dostojnie niczym hiszpanski don.

– Zglupiales, nie przepraszam Meksykanow – powiedzial Chudy.

Diego bez slowa uderzyl Chudego w drwiaco usmiechnieta twarz.

– Ty, maly…!

Jednym ciosem Chudy powalil mniejszego chlopca. Diego zerwal sie natychmiast i staral sie zadac cios Chudemu. Znowu zostal powalony. Wstal, padl, znowu wstal. Chudy przestal sie usmiechac. Odepchnal Diega daleko, az na jezdnie i rozgladal sie, jakby chcial, by ktos przerwal nierowna walke.

– Hej! Niech ktos zabierze tego malego smiecia…

Jupiter i Pete ruszyli do nich. Krepy kowboj zeskoczyl ze smiechem ze zderzaka.

– Dobra, Alvaro – powiedzial – skoncz z tym. Oberwiesz…

– NIE!

Wszyscy znieruchomieli na ten okrzyk. Wydal go mezczyzna, ktory pojawil sie w tym momencie. Wygladal jak starsza replika Diega. Choc znacznie wyzszy, mial te sama smukla, zwarta budowe ciala i te same czarne wlosy i oczy. Nosil rowniez stare dzinsy, zdarte buty do konnej jazdy i haftowana koszule; jego byla czarna, wyblakla, z czerwonym i zoltym obszyciem; czarne sombrero ozdobione bylo muszelkami ze srebra. Twarz mial harda, spojrzenie zimne i twarde.

– Nikt nie bedzie sie do tego wtracal – powiedzial oschle. – Chlopcy musza rozegrac to miedzy soba.

Kowboj wzruszyl ramionami i oparl sie o swoj woz. Detektywi, oniesmieleni zawzietoscia przybysza, tylko patrzyli. Chudy spojrzal na wszystkich i odwrocil sie do Diega. Mniejszy chlopiec uniosl piesci i ruszyl naprzod.

– Okay, prosisz sie o to! – warknal Chudy i zszedl z kraweznika.

Dwaj chlopcy zmagali sie na przestrzeni miedzy mala ciezarowka a zaparkowanym dalej samochodem. W pewnej chwili Chudy skoczyl w tyl, zeby nabrac rozpedu do ostatecznego, miazdzacego ciosu.

– Uwazaj! – krzykneli rownoczesnie Bob i Pete.

Cofnawszy sie gwaltownie, Chudy znalazl sie na wprost nadjezdzajacego samochodu! Nie spuszczal oczu z Diega i nie zdawal sobie sprawy z niebezpieczenstwa, w jakim sie znalazl.

Zapiszczaly hamulce, ale samochod nie zatrzymal sie w pore.

Diego rzucil sie dziko ku Chudemu i z calym rozpedem uderzyl go ramieniem, usilujac zepchnac z linii nadjezdzajacego samochodu. Obaj potoczyli sie na chodnik, podczas gdy samochod minal ich z poslizgiem i zatrzymal sie pare metrow dalej.

Obaj chlopcy lezeli nieruchomo na chodniku. Pelni przerazenia wszyscy obserwujacy walke podbiegli do nich.

Diego poruszyl sie wreszcie i podniosl wolno, usmiechniety. Nie byl nawet zadrasniety! Chudemu tez sie nic nie stalo. Natarcie Diega rzucilo go w bezpieczne miejsce, poza linie jazdy samochodu.

Bob i Pete z szerokim usmiechem klepali Diega po plecach, a kierowca samochodu szedl do nich spiesznie.

– Co za blyskawiczna reakcja, synu! Nic ci sie nie stalo?

Diego potrzasnal przeczaco glowa. Kierowca podziekowal mu, upewnil sie, czy Chudy nie jest ranny, i odjechal. Chudy lezal ciagle na chodniku, blady i wstrzasniety.

– Szczescie! Piekielne szczescie – mruczal kowboj, pomagajac Chudemu sie podniesc.

– Chy… chyba on mnie uratowal – wystekal Chudy.

– No pewnie! – wykrzyknal Pete. – Podziekuj mu lepiej.

Chudy skinal niechetnie glowa.

– Dzieki, Alvaro.

– Dzieki? To wszystko? – powiedzial Diego.

– Co? – nie pojmowal Chudy.

– Nie slyszalem, zebys przeprosil – powiedzial Diego spokojnie.

Chudy patrzyl w oslupieniu na szczuplego chlopca.

– Odwolaj, co powiedziales – zazadal Diego.

Chudy poczerwienial.

– Dobra, odwoluje, jesli to tyle dla ciebie znaczy. Ja…

– To mnie satysfakcjonuje – oswiadczyl Diego. Odwrocil sie i odszedl.

– Hej, ty… – zaczal Chudy, ale zobaczyl szerokie usmiechy Boba, Pete’a i Jupitera. Jego waska twarz zaplonela ze zlosci. Ruszyl szybko do pikapa.

– Cody! – krzyknal do kowboja. – Zabieramy sie stad.

Kowboj popatrzyl na Diega i srogiego nieznajomego, ktory stal teraz obok chlopca.

– Wy dwaj narobiliscie sobie wlasnie mase klopotow – powiedzial.

Wsiadl do swego wozu i odjechal wraz z Chudym.

3
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Hitchcock Alfred - Tajemnica Bezg?owego Konia Tajemnica Bezg?owego Konia
Мир литературы