Выбери любимый жанр

Diabelska Maskarada - Hemerling Marek - Страница 4


Изменить размер шрифта:

4

2.

Mial sen. Snilo mu sie, ze umarl. Cialo zamkniete w hermetycznym pojemniku sunelo chybotliwym tasmociagiem, odbywajac swa ostatnia wedrowke do rozpalonego wnetrza pieca kremacyjnego. Wpadajac tam uczul potworny zar i zobaczyl, jak topia sie scianki oddzielajace go od calkowitego unicestwienia. Chcial krzyczec, lecz z ust dobyl sie tylko zdlawiony jek. Runal w szalejace morze plomieni, ktore spragnionymi zeru jezorami siegnelo lapczywie po nowa ofiare. Na moment przed ostateczna utrata swiadomosci zerwal sie roztrzesiony i zlany potem.

Siedzial na twardej, pokrytej cienkim materacem polce, ktora sluzyla mu za poslanie. Po przeciwnej stronie kwadratowej celi, na wyrastajacym ze sciany blacie, staly naczynia z resztkami nie dokonczonego posilku. Powlokl sie tam i z dna plytkiej czarki wylizal ostatnie drobiny wilgoci, ktore nie zdazyly wyparowac w dusznej atmosferze pomieszczenia. Potem zalomotal w drzwi. Dopiero po minucie uporczywego stukania rozlegl sie cichy trzask.

– Czego? – poplynal spod sufitu opryskliwy glos.

Tom zadarl glowe, lecz natychmiast zamknal oczy oslepiony splywajacymi z gory potokami swiatla.

– No! – straznik byl wyraznie zniecierpliwiony. – Czego sobie zyczymy?

– Goraco… pic – slowa z trudem przeciskaly sie przez trawione pragnieniem wargi.

– Przycisk nad blatem z lewej – i straznik wylaczyl sie.

To nie byla woda, jednak Tom trzykrotnie napelnial czarke i wypijal ja duszkiem. Gdy wrocil na poslanie, natychmiast wessala go czarna przepasc snu.

Wysoki, zawodzacy dzwiek pojawil sie nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skad. Wypelnil cala przestrzen, zacierajac granice pomiedzy tym co poza a tym co w srodku. Jak wtedy, na Astaborze, podczas wariackiego rajdu, ktory skonczyl sie schwytaniem calej formacji w kolapsowa pulapke… i pozniej, gdy otoczony kregiem rindanskich widm, blagal oprawcow o szybszy koniec. O nieba! Czy nie ma juz ucieczki przed tym koszmarem?!

Po przebudzeniu czul sie bardzo zle – goraczka, zawroty glowy, wrazenie dziwnego ssania w koniuszkach palcow… Nie mogac znalezc wygodnej pozycji sprobowal pospacerowac po celi i omal nie zwalil sie na podloge. Usiadl ostroznie na brzegu poslania…

Widocznie znowu zasnal, bo w pewnym momencie stwierdzil, ze lezy wcisniety w kat, majac reke zdretwiala od zbyt dlugiego niedokrwienia. Masowal ja uparcie, by jak najszybciej minelo nieprzyjemne mrowienie.

Nie wiedzial, ile czasu minelo od chwili, gdy wprowadzono go do tej celi. Wszedl tu prosto z kabiny poduszkowca, eskortowany przez dwoch straznikow. Moglo to byc kilka godzin albo kilka dni temu. Polecono mu czekac. Coz innego moglby robic czlowiek zamkniety w tym idiotycznym szescianie? Czekal wiec i myslal, probujac zrozumiec sytuacje, w ktorej sie znalazl. Z miernym skutkiem.

…pochylila sie nad nim, mowiac cos pieszczotliwym tonem. Byla podobna do jego niezyjacej matki, ale gdy popatrzyl na nia uwaznie, dostrzegl twarz swojej zony, ktora postanowil zabic. Pamietal, ze zrobila cos strasznego. Cos, czego nie potrafil jej przebaczyc. Nigdy.

Wytezajac wszystkie sily podniosl sie, ale ona byla ciagle ponad nim. Nie mogl jej dosiegnac. Smiala sie, zachecajac go do ponowienia proby.

– Ruszaj sie! – wolala glosem, ktory dudnil w uszach powodujac bolesne skurcze czaszki. – Szybciej!!!

Pokonujac bezwlad miesni stanal na rowne nogi, opierajac sie drzacymi rekami o sciane celi.

– Idziemy.

Wyszla pierwsza przez otwarte drzwi. Powlokl sie za nia, z trudem utrzymujac rownowage. Przed oczami lataly mu czarne platy, w glowie szalal orkan splatanych mysli.

– O rany! – jeknal rozpaczliwie. – Wszystko mi sie pieprzy…

Na korytarzu stalo w rownym szeregu kilkunastu mezczyzn. Ubrani byli w identyczne bluzy – pozbawione kieszeni i zasuw – luzne spodnie i niezgrabne chodaki; calosc w jednostajnym szarym kolorze. Mieli ogolone glowy, co powodowalo, ze wszyscy wydawali sie do siebie podobni. Tom, pchniety przez ktoregos ze straznikow, stanal poslusznie na koncu szeregu. Patrzac na swoich sasiadow nie mogl powstrzymac sie od dotkniecia wlasnej potylicy – dlon natrafila na gladka skore.

Wysoka kobieta, z naszywkami borta na ramionach, komenderowala grupa pieciu osilkow w ciemnowisniowych kombinezonach. Otwierali wlasnie drzwi do kolejnych celi.

– Lizey Myrmall – odczytal Tom z patki identyfikacyjnej, ktora dostrzegl na ozdobionym pioropuszem kasku. Calkiem ladne imie. Lizey, Liz…

Ostro rzucony rozkaz przecial powietrze, przywracajac poczucie rzeczywistosci. Kobieta szla wzdluz szeregu, przygladajac sie uwaznie poszczegolnym twarzom.

– Co za okropna baba – pomyslal Tom. – Zachowuje sie tak, jakby cala ta impreza sprawiala jej wyjatkowo duza przyjemnosc. Wyglada na to, ze ma tutaj sporo do powiedzenia. – Jeszcze raz przejechal palcami po wygolonej czaszce. – Ciekawe, kiedy oni zdazyli mnie tak zalatwic? – chcial wsadzic rece w kieszenie spodni, ale dlonie obsunely sie po szorstkim materiale. – Jasne, ciuchy tez zostaly zmienione.

Apatycznie przygladal sie, jak z sasiedniej celi wyprowadzano tykowatego mezczyzne o podkrazonych oczach. Rozbiegane spojrzenie, ruchy pozbawione pelnej synchronizacji; wygladal jak pijany, a kiedy stanal kolo Edginsa, zatoczyl sie nagle i bylby z pewnoscia runal na podloge, gdyby ten nie podtrzymal go ramieniem.

– Dziekuje, bracie. Dziekuje… – spuchnieta twarz zwrocila sie w strone Toma, ktory skinal tylko glowa i wbil wzrok w czubki kretynskich chodakow. Byly o kilka numerow za duze. Czul sie glupio – zupelnie jakby jego wyglad mial teraz jakiekolwiek znaczenie.

W tym momencie straznicy rozsuneli nastepne drzwi. Wytoczyl sie z nich pokrwawiony ksztalt czlowieka i ryczac zwierzecym glosem runal na najblizsza postac odziana w ciemnowisniowy kombinezon. Trwalo to zaledwie sekunde, nie dluzej. Tom zdazyl tylko dostrzec upadajacego straznika i gotujaca sie do nowego skoku sylwetke atakujacego. Potworny wrzask zamarl w pol tonu. Kobieta podeszla do lezacego bezwladnie ciala, trzymajac odblokowany przenikacz w wypielegnowanej dloni. Ironiczny usmiech zagoscil na jej ustach, nadajac twarzy wyraz odpychajacego okrucienstwa.

– Potwor – wymamrotal stojacy obok Edginsa czlowiek.

Szereg zafalowal, ale w tej samej chwili wyloty pieciu azurowych emiterow zwrocily sie w strone stojacych pod sciana.

– Nie radze probowac – twarz kobiety przypominala teraz maske sfinksa.

Poturbowany straznik zbieral sie powoli. Jedna reka zwisala mu bezwladnie wzdluz tulowia, druga usilowal zatamowac krew plynaca z rozcietego policzka. Tom odczuwal przez sekunde cos w rodzaju wspolczucia dla tego czlowieka, ale widok odblokowanych przenikaczy uswiadomil mu beznadziejnosc wlasnego polozenia.

– Mam dosyc – stwierdzil w duchu. – Dosyc tej zwyrodnialej kobiety, calego swiata i siebie samego. – To wszystko jest jedna wielka paranoja. Powinienem juz nie zyc tak by bylo chyba najlepiej.

Przestal zwracac uwage na to, co sie wokol niego dzialo. Jego umysl funkcjonowal na zwolnionych obrotach; jakby odurzony jakas trucizna.

Lezacy na podlodze czlowiek poruszyl sie i jeknal. Kobieta podeszla do sciennego autofonu.

– Na poziomie adaptacyjnym mielismy drobne nieporozumienie – mowila w mikrofon. – Przyslijcie serwomed z obsluga. Czternastka w stanie szoku; chyba ktos wpakowal mu podwojna dawke FZ-etow. Ciut za duzo jak na poczatek. Aha – przypomniala sobie o poturbowanym strazniku – Kleft jest ranny. Nic powaznego, ale pospieszcie sie.

Przerwala polaczenie, nie czekajac na odpowiedz.

– A wy – zwrocila sie do stojacego pod sciana rzedu milczacych postaci – jazda. Subtrowiec czeka za rogiem.

4
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Hemerling Marek - Diabelska Maskarada Diabelska Maskarada
Мир литературы