Выбери любимый жанр

Diabelska Maskarada - Hemerling Marek - Страница 20


Изменить размер шрифта:

20

15.

–  Kim jestem? – kolatalo w mozgu Edginsa. – Co ja tu wlasciwie robie? Po co ta cala maskarada? Dlaczego kazali mi zyc?! – pamiec przywolala obraz pieciu bialo odzianych egzekutorow i szczek metalowych klamer, gloszacy rozpoczecie ceremonii stracenia. – Na wszystkie swietosci Nieba i Ziemi, nie wytrzymam ani chwili dluzej!!!

Walczyl z narastajacym uczuciem laknienia, zdajac sobie sprawe, ze z kazda sekunda jest coraz blizej bariery, za ktora oczekuje go pozorne ukojenie. Odczuwal niemal fizyczny bol na wspomnienie gorzkawego smaku krysztalowych drobin. Zlosliwy robak, gorszy od wszystkiego, bo niematerialny. Nie ustanie w poszukiwaniach, dopoki nie zlozysz mu naleznej daniny. Wystarczy tylko zgiac reke w lokciu, polozyc na jezyku chropawy krazek i zamknawszy usta, czekac…

– Iris – zacisniete na krawedzi pryczy zeby uwolnily jedynie klab pozbawionych znaczenia dzwiekow. – Pomoz mi…

Zobaczyl ja, jak stoi oparta o glowice dozownika, przygladajac mu sie z wyrazem zdziwienia wypelniajacym miodowe oczy. Dlugie kasztanowe wlosy rozpuscila w swobodny welon, opadajacy az na plecy.

– Dlaczego nie spisz? – spytala. – Juz pozno.

Wyciagnal do niej reke i wtedy zauwazyl, ze postac Iris ulegla gwaltownej metamorfozie: stala sie nagle przejrzysta, a potem…

Ogarnela go rozpacz.

…pochylala sie nad nim mowiac cos pieszczotliwym tonem, ale to nie byla Iris, tylko jakas zupelnie obca kobieta. Szarpala go za ramie i kazala gdzies isc. Dokad? Przeciez tutaj jest jego wlasciwe miejsce. Gelwona, skad ta nazwa…?

– Mam halucynacje – uswiadomil sobie z trudem. – Mutant mowil prawde, to cos w rodzaju narkotyku.

Skupil wzrok na twarzy kobiety. Gdzies w plataninie korowych tuneli odnalazl jej wizerunek, ale wymykajaca sie spod kontroli wyobraznia zaczela nakladac na siebie dwa niezalezne obrazy i juz po chwili kojaco chlodna dlon Iris dotknela rozpalonego czola Edginsa.

– Dlaczego to zrobilas? – spytal. – Dlaczego nie czekalas az wroce? Przeciez obiecalas… – czul lzy naplywajace do oczu i cala sila woli staral sie je powstrzymac. – Musialem, naprawde musialem…

– I co z tego? – wzruszyla, ramionami. – Myslisz, ze kogos to obchodzi? Zamiast sie mazac, lepiej bys troche pospal.

– Pocaluj mnie – poprosil.

– Tez pomysly – zarechotal Jab. – Jak pragne podskoczyc, wszystkim odbija.

– Zrywaj sie – warknal Edgins.

Ognista kula eksplodowala gdzies w piersiach i zamknela cale cialo w ognistym kokonie. Koniuszki palcow zaalarmowaly uklad nerwowy wrazeniem nieznosnego ssania; zupelnie jakby ktos probowal oderwac mu paznokcie.

– Co ci wlasciwie dolega? – spytal Jab.

– Kra-zki – wybelkotal Edgins. – Nie-bra-lem…

– Dlaczego? Przeciez odwaliles dzialke. Nie dostales?

– Specjalnie… Bol jakby troche zelzal… Sa tutaj, schowalem…

– Co ci odbilo?

– Reka – wyciagnal lewa dlon. – Mutant nie ma tego kolka. A wiesz dlaczego? Chowa wszystko do materaca. Bierze tylko wtedy, kiedy go naprawde przycisnie…

– Adziabadzia – zawyrokowal Jab. – Uwierzyles w te bajki?

– To nie sa bajki. Widzialem jego reke. Ani sladu.

– Moze na niego to nie dziala? Te zimnokrwiste jajorodki znaja rozne sztuczki. Mogl cos zamieszac.

– Nie mogl – pokrecil glowa Edgins. – Zalatwili go zaraz na wstepie, podczas snu. Inaczej nigdy by im sie to nie udalo. Dozylna dawka preparatu blokujacego wrodzone zdolnosci. Kiedy otworzyl oczy, bylo juz po zawodach. Moze tylko rozpoznawac substancje.

– Czyzby? – Jab zastanawial sie przez chwile. – Doskonale pamietam, jak na poczatku naszej znajomosci…

– Fakt, ale to byly resztki jego mozliwosci – mruknal Tom unoszac sie na lokciach. – Teraz juz i tego nie potrafilby zrobic.

Jab wykrzywil twarz w grymasie niedowierzania.

– Jezeli kupiles bajer, to zatrzymaj dla siebie, a nie probuj opychac innym – powiedzial. – Ja w kazdym razie nie mam zamiaru tego przyswajac.

Poszczegolne slowa docieraly do Edginsa z dudniacym poglosem. Sluch wyczynial dziwne harce, mieszajac rzeczywiste dzwieki z tworami przypadkowych imaginacji. Na moment postac Jaba rozdwoila sie, a kazda z nowo powstalych polprzejrzystych sylwetek odgrywala zupelnie inny zestaw min i gestow. Tom nie mogl sobie z tym w zaden sposob poradzic.

– Podwojne widzenie – pomyslal. – Slyszalem o czyms takim.

Wydawalo mu sie, ze lada chwila zleci z pryczy, wiec wbil palce w poslanie i rozplaszczyl cialo jak tylko mogl najbardziej. Upadek z takiej wysokosci nie dawal szansy na przezycie. Zeby chociaz ten wiatr ustal, moze wtedy…

– Skad wiatr? – zastanowil sie nagle. – Wielkie Nieba, ja chyba oszaleje.

– No to sobie szalej – burknal Jab. – Nie mam zamiaru ci w tym przeszkadzac – chcial odejsc, lecz Edgins chwycil go za rekaw i, mimo oporu, posadzil z powrotem.

– Przeciez to logiczne – probowal tlumaczyc, nie wiedzac, ze jego wargi pozostaja nieruchome. – Najprosciej podporzadkowac sobie ludzi, karmiac ich jakims uzalezniajacym swinstwem. Pozbawieni wolnej woli beda wtedy wykonywac dokladnie to, czego sobie zycza karmiciele. Zrozum, jedyna nasza szansa to wyzwolic sie z tej zaleznosci. Moze wtedy…

– O co ci wlasciwie chodzi? – spytal Jab zniecierpliwionym szeptem.

– Nie wiem – jeknal Edgins. – Skad mam wiedziec? Chcialem po prostu cos zrobic, zeby nie czekac z zalozonymi rekami, ale nie potrafie, nie dam rady…

Lodowate ostrza bombardowaly jego glowe seriami glebokich, przenikliwych uderzen. Za kazdym razem, gdy wyimaginowany cios siegal koscianej puszki, rozlegal sie cichutki brzek, przypominajacy spiew miniaturowych dzwoneczkow. Bylo ich coraz wiecej i wiecej az wreszcie perlista kakofonia wypelnila cala przestrzen, nie pozostawiajac miejsca na nic innego.

…na granicy swiadomosci trwala walka, ktorej wynik byl z gory przesadzony – wystarczylo tylko zgiac reke w lokciu i zamknawszy usta odczekac, az pierwsze gorzkie drobiny splyna w glab trzewi rozszarpywanych uczuciem nieznosnego laknienia…

Dzwony. Huragan dzwonow. Gdzies z glebi ogluszajacego grzmotu wyplynal wysoki, zawodzacy dzwiek, wypelniajacy kazda komorke, kazdy nerw katowanego ciala, zacierajacy granice pomiedzy tym co poza a tym co w srodku…

Przez kurtyne powiek przedarl sie rozmazany obraz – nieruchoma twarz o ostrych rysach i wystajacych kosciach policzkowych. Atletycznie zbudowany mezczyzna lezy zawieszony w pajeczynie silowych pol, a w tle widac rozsypana tyraliere ciemnowisniowych postaci.

– Znam tego czlowieka – pamiec Edginsa rozpoczela goraczkowe poszukiwania, podczas gdy on sam cala sila woli odpieral kaskady zawodzacego dzwieku. Jak wtedy na Astaborze w czasie wariackiego rajdu, ktory skonczyl sie schwytaniem calej formacji w kolapsowa pulapke…

Gradienter Tietz – prawa reka dowodcy Eskadry!

Skojarzenie bylo tak szybkie, jakby ktos z boku podsunal mu wlasciwe rozwiazanie.

20
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Hemerling Marek - Diabelska Maskarada Diabelska Maskarada
Мир литературы