Skandalistka - Cornick Nicola - Страница 41
- Предыдущая
- 41/49
- Следующая
Juliana nie wierzyla wlasnym uszom.
– Sto piecdziesiat tysiecy funtow – powtorzyla slabo.
– Tak. Nieduzo, jesli roztrwonisz wszystko na gre w karty.
– Ojciec popatrzyl na nia sardonicznie. – Jednakze dosc, by skusic paru zalotnikow.
Juliana zmarszczyla brwi.
– Co takiego, ojcze? Markiz westchnal.
– Wyglada na to, ze jedyny czas, kiedy bylas szczesliwa, to okres twego malzenstwa z Myfleetem, moja droga. Pomyslalem wiec, ze dam ci posag, ktory powinien przyciagnac zalotnikow.
– Spojrzal na nia. – To jedyny warunek otrzymania tych pieniedzy, Juliano. Masz wyjsc za maz w ciagu trzech miesiecy od swoich trzydziestych urodzin. Ta sprawa musi zostac zalatwiona szybko.
Juliana milczala. Byla wstrzasnieta. Ojciec zamierzal kupic jej meza. Doszedl do wniosku, ze powinna wyjsc za maz, ale nie wierzyl, ze sama znajdzie kogos, kto zechce sie z nia ozenic, jesli on go nie kupi i nie zaplaci.
Wstala, podeszla do okna i chwytala lapczywie chlodne, kojace powietrze. Sila woli powstrzymala slowa, ktore wyrywaly sie z jej ust. W koncu, kiedy sie troche uspokoila, powiedziala ostroznie:
– Wybacz mi, ojcze, jesli czegos nie rozumiem, mam jednak wrazenie, ze potrzebuje wyjasnienia. Oznajmiles swiatu, ze otrzymam posag w wysokosci stu piecdziesieciu tysiecy funtow, jesli wyjde za maz w ciagu trzech miesiecy od moich trzydziestych urodzin?
Markiz z irytacja szarpnal przescieradlo.
– Wlasnie tak. Chodzi o malzenstwo z czlowiekiem honoru, nie z jakims szalbierzem. Twoje urodziny przypadaja w przyszlym tygodniu, czy tak?
– Tak. Jednakze zaluje, lecz nie znam mezczyzny… – glos jej sie zalamal, poniewaz ta czesc jej wypowiedzi nie byla prawda – nie znam mezczyzny, ktorego powazam na tyle, by chciec zostac jego zona.
Markiz robil wrazenie nieco zdezorientowanego.
– Nie znasz nikogo, za kogo chcialabys wyjsc za maz? Masz trzy miesiace na to, by go znalezc. Poza tym z pieniedzmi na zachete…
– Pieniadze nie sa zacheta dla mnie – powiedziala Juliana grzecznie – a skoro maja byc zacheta dla moich zalotnikow, w takim razie nie chce ich.
Markiz zmarszczyl brwi.
– Nie rozumiem, o co chodzi. Odrzucasz moja propozycje, moja droga?
– Tak. – Juliana podeszla do lozka i usiadla niedaleko ojca, tak ze poscierane lustro nad kominkiem odbijalo twarze ich obojga. – Ja wyjde za maz jedynie z milosci, ojcze. Bylam szczesliwa z Edwinem Myfleetem, bo sie kochalismy. To jedyny powod, ktory moglby mnie sklonic do malzenstwa.
Ojciec lekcewazaco machnal reka.
– Slub z milosci… Uwazam, ze tu sie mylisz, Juliano.
– Ty ozeniles sie, zeby podtrzymac rod – spokojnie podkreslila Juliana – i nie wyszlo najlepiej, prawda?
Ciagnela odwaznie, choc ojciec chcial jej przerwac.
– Sadze, ze nie doceniasz sily milosci, ojcze. Spojrz na mnie. Mam kasztanowe wlosy Tallantow. Moja twarz ma taki sam ksztalt jak twoja, jest ulepiona z tej samej gliny. Sam powiedziales, ze mam twoje poczucie humoru. A jednak przez cale trzydziesci lat nie wierzyles, ze jestem twoja corka. Nigdy mnie nie kochales. Och… – machnela lekko reka – nie powiedziales tego wyraznie, ale wszyscy wiedzieli, ze uwazasz, iz nie jestem twoim dzieckiem i dlatego ci na mnie nie zalezy.
– Ja…
– I moze rzeczywiscie nie jestem. – Juliana odwrocila sie do niego, nagle zaciekla. – Moze mimo tych wszystkich podobienstw, ktore, jak mi sie wydaje, dostrzegam, miales racje i jestem dzieckiem jednego z kochankow mojej matki. Musisz w to wierzyc, ojcze, bo z tego powodu od trzydziestu lat mnie karzesz. – Wstala. Glos jej sie lamal. – Tylko czy to powinno miec jakies znaczenie? To przeciez nie byla moja wina! Dalabym kazdego funta z tych stu piecdziesieciu tysiecy za jedno slowo milosci badz aprobaty z twoich ust. Coz, nigdy ich nie uslyszalam. W koncu przestalam probowac. A wiec bez skrupulow przyznaje, ze zrobilam prawie wszystkie te rzeczy, ktore przyniosly mi twoja dezaprobate w ciagu minionych trzydziestu lat. A teraz jest juz za pozno, ojcze. Nie zazegnamy naszych nieporozumien za pomoca pieniedzy.
– Juliano, zaczekaj! – zawolal markiz.
Juliana pokrecila glowa. Podeszla do lozka, pochylila sie i ucalowala ojca w policzek.
– Wybacz mi, ojcze. Wracam do Londynu. Nigdy nie lubi lam wsi i zaluje, ze tu przyjechalam. Teraz zycze ci zdrowia i… – usmiechnela sie – wielu dlugich lat zycia.
Na dworze pachnialo swiezoscia kontrastujaca z duchota panujaca w pokoju chorego. Juliana byla tak zla, ze nie chciala rozmawiac ani z Jossem, ani z Amy, ale tez nie miala ochoty na natychmiastowy powrot do Londynu. Zostawila powoz gotow do drogi przed glownym wejsciem i ruszyla sciezka przez zapuszczony ogrod w kierunku rzeki. Rozgarnawszy wierzbowe galazki, wsliznela sie w zielona ciemnosc tuz przy brzegu, usiadla na trawie i podciagnela kolana pod brode, tak jak robila w dziecinstwie. Czula sie nieszczesliwa. Po policzku splynela jej pojedyncza lza. Otarta ja, oparta czolo o kolana i mocno je objela. Sto piecdziesiat tysiecy funtow. Tak duzo pieniedzy. Na swoj sposob ojciec zlozyl jej bardzo hojna oferte. Jednak czymze byly pieniadze w porownaniu z miloscia i troska, ktorych nie byl jej w stanie dac? Tak wiele mogla powiedziec – tak wiele gniewnych slow sie w niej gotowalo – ale w koncu zdusila je, doszedlszy do wniosku, ze to nie ma sensu. Nie teraz, po tylu latach.
Kup sobie meza. Czyzby upadla tak nisko, ze musiala przekupic przyzwoitego mezczyzne, zeby przymknal oczy na jej przeszlosc i sie jej oswiadczyl? Jej ojciec najwyrazniej tak uwazal. Sama mysl o tym byla nie do zniesienia, a jednak w glebi serca w to wierzyla. Dawno temu powiedziala Jossowi, ze juz nigdy nie wyjdzie za maz; ze zaden godzien szacunku mezczyzna nie zapomni o jej zlej reputacji. Ta mysl bolala.
Nagle dobiegl jej uszu trzask lamanej galazki, ostry krzyk ptactwa nad leniwie plynaca rzeka. Odwrocila sie szybko.
Pod jedna z wierzb stal Martin Davencourt. Nic nie mowil. Juliana otworzyla usta, chcac cos powiedziec, po czym zamknela je na powrot. Nie chciala nawet myslec o tym, co mogl wyczytac z jej twarzy. Czula, jak na policzki wstepuje jej krwisty rumieniec, jakby zostala przylapana na goracym uczynku. Zerwala sie na nogi.
Wowczas Martin sie poruszyl, dwoma krokami pokonujac dzielaca ich przestrzen. Objal ja, przytulil do siebie, a potem calowal z gwaltownoscia, ktora Juliana uznala za przerazajaca, a jednoczesnie nieprawdopodobnie delikatna.
Po dlugiej chwili uwolnila sie z jego uscisku.
– Martinie…
– Juliano… dobrze sie czujesz?
– Oczywiscie. Przyszlam tu na krotki samotny spacer przed powrotem do Londynu.
Probowala poprawic wlosy, ale drzenie palcow i niepewny, sciszony glos zadawaly klam pozornej obojetnosci. Martin uchwycil jej palce w swoje i uniosl jej dlon do warg. Juliana spojrzala na niego i uciekla wzrokiem. W jego oczach dostrzegla tyle czulosci, ze ogarnelo ja wzruszenie.
– Dlaczego plakalas? – spytal Martin.
– Och, nic takiego. Ojciec zaoferowal mi fortune, a ja odmowilam. Zastanawialam sie, co ze mnie za idiotka.
– Dlaczego zaoferowal ci fortune?
Julianie zrobilo sie zimno. Chciala mu sie zwierzyc, ale powiedzenie Martinowi Davencourtowi, ze ojciec zaoferowal jej fortune, zeby zwabila meza, wydalo jej sie wyjatkowo ponizajace.
– Och, nie mowmy o tym! To zbyt ponure. Musze wracac do Londynu.
Martin wciaz zagradzal jej droge.
– Musialo to byc cos nad wyraz przykrego, skoro doprowadzilo cie do placzu.
– Nie tak bardzo – Juliana przywolala usmiech na twarz. Byla pewna, ze zarowno jej usmiech, jak i ona sama wygladaja upiornie i nieprzekonujaco. – Przeciez zalewam sie lzami z byle powodu, wiesz o tym! To jeden z moich talentow, nawiasem mowiac, wyjatkowo uzyteczny.
– Skoro mamy nie rozmawiac o twojej fortunie, moze w takim razie porozmawiamy o tym, co sie dzieje miedzy nami – zaproponowal. – Tamtej nocy w lodowni…
Juliana zerknela na niego spod rzes.
– Nie ma o czym mowic. Nagle pozadanie to nic niezwyklego, Martinie. Konczy sie tak samo szybko, jak sie zaczyna. Cos o tym wiem. Takie rzeczy czasami sie zdarzaja i tyle.
– Bzdura. – Blekitne oczy Martina zwezily sie ze zlosci. Dziwne, ale Julianie wydalo sie to wyjatkowo pociagajace. – Mnie sie to nie zdarza. Tobie tez nie, sadzac po tym, co powiedzialas mi tamtej nocy, wiec nie udawaj.
Znalazla sie w potrzasku.
– Wiem, co powiedzialam.
– No coz… – Martin skrzyzowal ramiona na piersi. – Juliano, jesli w dalszym ciagu bedziesz tak sztuczna i bedziesz trzymala mnie na dystans, znajde inny sposob…
Zlozyla rece jak do modlitwy.
– Ale ja jestem sztuczna. Bez przerwy ci to powtarzam. Dlaczego mnie nie sluchasz?
– Jestes na pewno nieprawdopodobnie uparta. Kazdy, kto potrafi calowac w ten sposob, i udawac, ze to nic nie znaczy…
Juliana na oslep wepchnela wlosy pod czepek. Musiala stad uciec. Jeszcze troche i prawie na pewno ustapi, przyzna, ze go kocha, i zacznie mowic najrozniejsze zenujace, beznadziejne glupstwa. Musiala sie go jakos pozbyc. Teraz, zanim bedzie za pozno.
– Przykro mi, ale ja nie mam ochoty tego ciagnac. To nic dla mnie nie znaczy.
Martin dlonmi scisnal jej ramiona i odwrocil ja twarza do siebie, lecz kiedy przemowil, jego glos byl nadspodziewanie lagodny.
– Juliano, moja cierpliwosc jest na wyczerpaniu. Nigdy wiecej przede mna nie udawaj. Drzalas, kiedy cie calowalem, i nie chce wierzyc, ze to nic dla ciebie nie znaczy. – Palcami, leciutko jak piorkiem, wytyczyl linie od konca jej brwi do kosci policzkowej i nizej, do luku szczeki. Kciukiem musnal jej dolna warge. Zadrzala. Nie mogla nic na to poradzic. W oczach Martina spostrzegla blysk satysfakcji.
– Widzisz? A to dopiero poczatek. – Przeniosl skupiony wzrok na jej usta. Julianie zrobilo sie goraco i slabo jednoczesnie. Probowala sie wywinac, ale Martin trzymal ja mocno.
– Pamietaj, jestem ci calkiem obojetny, wiec nie musisz sie niczego obawiac – podkreslil. Jego wargi byly bardzo blisko jej warg. – Niczego.
- Предыдущая
- 41/49
- Следующая