Выбери любимый жанр

Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 61


Изменить размер шрифта:

61

— Słucham? — odezwał się głośnik.

— Zniszcz urządzenia, które tutaj zainstalowałem. A potem wezwij roboty, żeby usunęły złom.

— Tak jest.

— Poczekaj… poczekaj.. — wyszeptała Diana. Wargi jej drżały, w oczach błyszczały łzy, dokonywała jednak heroicznych wysiłków, by się opanować i zebrać myśli. — Poczekaj… — powtórzyła z gorączkowym pośpiechem — przecież skoro potrafiłeś uzyskać ekspansywne pomnożenie czasu, to może w przyszłości uda ci się… uda ci się…

— W przyszłości! — przerwał jej Adam z zaciekłą pasją. — Mojego odkrycia dokonała sama natura już na początku świata, tworząc po prostu różnych ludzi! Pytałaś, czemu okłamałem Matyldę Layton. Powiedziałem, że z dwóch powodów. Pierwszy już znasz. Chcesz teraz zobaczyć człowieka, który skorzystał z dobrodziejstwa mojego wynalazku?! To chodź! — niespodziewanie chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę owej zamkniętej niszy, która tak nieodparcie przyciągała jego spojrzenie w ciągu ostatnich trzydziestu minut. — No, chodź! — wykrzyknął!.

— Puść! To boli… — Diana na próżno próbowała stawiać opór. Spojrzała na męża i przestraszyła się. Zubrin sprawiał wrażenie obłąkanego.

— Nie bój się! — wołał, stale zaciskając palce, które więziły przegub jej dłoni. — Chciałaś zbadać ciało Laytona, kiedy automaty skończą swoją robotę! Więc je zbadasz! Przekonasz się, czemu mówiłem te bzdury o fantomatyce i robiłem wszystko, żeby Matylda nie poszła pożegnać swojego męża. Pamiętasz to wierszydło, które zaśpiewałem na przyjęciu jubileuszowym u Laytonów?! — mówił coraz szybciej, coraz wyższym, chrapliwym głosem. — W naszej pracowni, profesorze, Pierwszy skowronek kończy noc. Godzinę górskiej astronomii. Długą jak leśnej gwiazdy lot. Krótką jak jałowcowy płomień… — chodź, chodź, jeszcze parę kroków, a zobaczysz mój sukces w całym jego blasku!.. Błysk ciszy, czerni krzyk w pożodze, Archetyp czasu był i pękł. I wrócił w adamowym wzorze: Jutro spełnienie, wczoraj śmierć, Dzisiaj?… wybieraj, profesorze1… — wydyszał resztką tchu. Otworzył stalowe drzwi, wepchnął żonę do niewielkiego pomieszczenia, wszedł za nią i wtedy dopiero zaczerpnął ze świstem powietrza.

— Proszę, patrz! Patrz!

Błądzące w popłochu oczy kobiety zatrzymały się na plamie światła, padającego z pojedynczego reflektora.

— Co… co to jest?

— Nie wiesz?! No tak — jesteś przecież lekarzem, a nie archeologiem! — z czoła Zubrina spływały strużki potu. — No więc co, miałem jej to pokazać? — zaczął mówić nieco spokojniej. — On się naprawdę wyrwał z fałszywego świata, chociaż ten świat nie miał nic wspólnego z fantomatyką i wzywał Matyldę, wiedząc, że jest za późno… o kilka wieków! Czy miałem powiedzieć tej kobiecie, że jej mąż wszedł tutaj jako mężczyzna w pełni sił, a po dwudziestu sekundach… spójrz! Ta kupa pożółkłych kości, która po nim została, ma przeszło osiemset lat! Tak orzekł komputer. „Matyldo! Matyldo!” — kiedy on to zawołał?! Kiedy on to zawoła?!

Zbigniew Prostak

Boja

Roman Krab odczuwał już znużenie. W dole pod nim rozciągał się Pacyfik. Ciemnoniebieskie o stalowym odcieniu fale przewalały się niespokojnie. Nawet z tej wysokości widać było, że ocean jest wzburzony. Nie był to na szczęście sztorm. Raczej dalekie echo huraganu, któremu przed kilkoma godzinami zszedł z drogi. Wszystko zaczęło się właśnie od tego przeklętego huraganu. Miał spokojny lot. Prowadził go jak po sznurku. Maszyna spisywała się doskonale. O ściśle określonej godzinie odrzucił oba puste zbiorniki zapasowe i spokojnie położył się na kurs powrotny. Jeszcze niecałe dwie godziny lotu i będzie w Bazie. Miał umówione spotkanie z Martą.

Nareszcie po trzech miesiącach znajomości zgodziła się na wycieczkę samochodem we dwoje. Marzenia cokolwiek brutalnie przerwała mu Baza.

Na jego drodze szalał huragan, kazali mu go obejść łukiem od wschodu. Zaklął pod nosem, ale posłusznie zmienił kurs. Zły był jak diabli, a i zmęczenie zaczynało powoli dawać się we znaki. Ponad cztery godzimy za sterami tej piekielnie szybkiej maszyny to nie żarty. W słuchawkach narastały trzaski i szumy. Wtedy po raz pierwszy przerwał silnik. Króciutko, na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, aby poczuł zimne krople potu na czole. Ponaddźwiękowa maszyna to nie turbośmigłowiec, szybować się nie da. O posadzeniu jej na falach też nie może być mowy. Pozostaje tylko katapultowanie się. Wsłuchiwał się w pracę silnika, napięty jak struna. Ale wszystko było w porządku. Odetchnął z ulgą i wtedy silnik zamilkł. Bez żadnego ostrzeżenia, bez przejściowych zakłóceń. Stanął i już. Zaczął szybko tracić wysokość. Ba… tracić wysokość? Tak się to tylko ładnie mówi. Po prostu leciał w dół jak kamień. Nie było na co czekać. Dźwignia naboi odrzucających owiewkę kabiny, ster od siebie, dźwignia katapulty i już był w powietrzu. Koziołkował w jakimś obłędnym młyńcu i dopiero potężne szarpnięcie przywróciło światu właściwe pozycje. Nad głową rozwinęła się olbrzymia czasza spadochronu. Był jeszcze wysoko i z tej wysokości nie rozróżniał fal. Widział, jak jego maszyna runęła w wodę i znikła w mgnieniu oka w olbrzymim gejzerze. Znosiło go na wschód. Ocean pod nim jak okiem sięgnąć — a z tej wysokości obejmował solidny obszar — był pusty. Ani lądu, ani żadnego statku. Ba, nawet śladu jakiegokolwiek dymu czy bieli żagla na horyzoncie. Nic, tylko setki mil wodnej pustyni i stykające się z wodą błękitne, pogodne niebo. Zresztą spodziewał się tego. Wiedział, że znajduje się z dala od uczęszczanych szlaków żeglownych, w akwenie omijanym nawet przez rybaków. Na pewno z Bazy, zaniepokojonej nagłym zerwaniem kontaktów z maszyną, wyruszono na poszukiwania. Powinni mniej więcej orientować się, gdzie nastąpiła katastrofa. No tak. Ale przez to omijanie huraganu zboczył potężnie z trasy i nie tylko Baza, ale on sam nie bardzo orientował się, gdzie jest. Spojrzał w dół. Powierzchnia wody zbliżała się zastraszająco szybko. Odróżniał już potężne rozkołysy fal, wzburzonych niedalekim przejściem huraganu. Powoli zaczął rozluźniać pasy mocujące przy fotelu katapulty, potem odkręcił zawór butli ze sprężonym powietrzem. Maewestka, kamizelka ratunkowa, napełniła się ciasno, oblepiając pierś, jednocześnie, wiedział o tym, zaczął działać miniaturowy nadajnik, wysyłający specjalny sygnał radiowy. Znalezienie na bezmiarze oceanu pyłku, jakim jest w zestawieniu z jego ogromem człowiek, to przedsięwzięcie prawie beznadziejne. Wszyty do kamizelki ratunkowej automatyczny nadajnik wysyła serię krótkich sygnałów, i te, odebrane przez odbiornik samolotu poszukującego rozbitka, pozwalają odnaleźć ofiarę. Zasięg nadajnika jest stosunkowo niewielki, a baterie wystarczają zaledwie na pięćdziesiąt godzin nieprzerwanej pracy. Widocznie konstruktorzy doszli do wniosku, że jeżeli przed upływem pięćdziesięciu godzin rozbitek nie zostanie wyłowiony, to nie ma po co go już wyławiać. Spojrzał raz jeszcze w dół i aż krzyknął zaskoczony. W odległości około trzystu, czterystu metrów od miejsca, gdzie powinien upaść, widniał wyraźny, wystający z wody kształt jakby kiosku łodzi podwodnej czy boi. Ale skąd ta boja? Zresztą mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą niczego tu nie było. Ocean był pusty. Patrzył przecież uważnie a wystający przedmiot był na tyle duży, że musiałby go niechybnie dojrzeć z dużo większej wysokości. Nie spuszczał zeń oka. Co za różnica, skąd się wziął? Grunt, że jest. Szansę ocalenia nagle podskoczyły w górę. Tylko co to jest? Chyba nie łódź podwodna, bo tajemniczy przedmiot tkwi w miejscu; a przecież ze względu na dużą przejrzystość wody musiałby dostrzec jej kadłub. Nie, to nie była łódź podwodna. Raczej boja hydrograficzna. Zresztą pal licho jałowe rozważania. Cokolwiek by to było, niosło mu ocalenie. Przynajmniej na razie. A to jest w tej chwili najważniejsze, potem się zobaczy, co będzie dalej. Przecież nikt nie ustawił tak olbrzymiej boi, ot tak sobie, z kaprysu. Służyła jakiemuś celowi i ktoś musiał się nią opiekować. A może jest wyposażona w aparaturę notującą stan morza i co jakiś czas ktoś wymienia taśmy z wykresami? A może posiada automatyczny nadajnik dużego zasięgu i wtedy zakłócając jego pracę da znać o sobie? Powierzchnia wody była już blisko. Zdecydowanym ruchem odpiął pasy, chwilę jeszcze poczekał i skoczył. Z rozmachem trzepnął rękami o wodę. Fotel ze spadochronem, uwolniony od ciężaru człowieka, poszybował w bok i zniknął za nadbiegającymi górami fal. Maewestka utrzymywała go na wodzie, a w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów od niego łagodnie kołysała się potężna beczka boi. Tak. Teraz już nie miał wątpliwości. To była boja. Widział stąd wyraźnie obły kształt, podobny do czubka rakiety, okalającą ją wokoło galeryjkę i ochronne kreski relingu. Energicznie zagarniając rękami wodę zaczął płynąć ku niej. Niestety, nie było to takie łatwe i minęło chyba z pół godziny, zanim znalazł się przy boi. Boja była dużo większa, niż to wydawało się z daleka. Tuż przy nim wznosiła się gładka, metalowa ściana wysokości około półtora metra, bez jakichkolwiek występów czy nierówności, mokra i śliska. Nawet przy silnym wybiciu się z wody nie sięgał do połowy wysokości. Opłynął ją wkoło. Wszędzie to samo. Gładka beczka o średnicy około czterech metrów. Ani trapu, ani drabinki. Nic! Kilkakrotnie, z całej siły odbijając się nogami od wody, usiłował dosięgnąć krawędzi platformy, ale ręce bezsilnie ześlizgiwały się po gładkiej ścianie. Nie zrezygnował jednak. Po którymś kolejnym wyskoku uderzył łokciem ręki w żelazo, aż pociemniało mu w oczach z bólu. Nie da rady.

61
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Boruń Krzysztof - Wehikuł Wyobraźni Wehikuł Wyobraźni
Мир литературы