Выбери любимый жанр

Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 56


Изменить размер шрифта:

56

* * *

Dwa, trzy metry za wyjściem panował jeszcze względny spokój. Dalej światła potężnych reflektorów, otaczających bazę, grzęzły w wirujących pasmach śniegu. Słuchawki wewnątrz kasku zaniosły się wysokim wyciem.

* * *

Matylda, nie otwierając oczu, podłożyła sobie splecione dłonie pod głową. Dłuższą chwilę leżała bez ruchu, aż poczuła chłód. Trzeba z tym skończyć — pomyślała. Sięgnęła do gałki klimatyzatora i przesunęła ją o dwa stopnie. Następnie uniosła powieki i spojrzała na zegarek. Trzecia. Trzeba z tym skończyć — zagryzła wargi i wzdrygnęła się, jakby na jej piersi spoczęła nagle obca, lodowata ręka. Trzeba z tym skończyć…

* * *

Suchy śnieg, wypadający z mroku skośnymi smugami, nie zatrzymywał się na szybie kasku, mimo to jednak widoczność była równa zeru. Layton, nisko pochylony, posuwał się z trudem drobnymi kroczkami. Coraz częściej unosił lewą rękę do oczu, by spojrzeć na kompon, opinający przegub jego dłoni. Osłaniał maleńką tarczę prawą rękawicą i widząc poświęcającą nitkę namiaru dziwił się, że ciągle idzie we właściwym kierunku. Szaleństwo — powtarzał sobie w duchu. Co powiedzieliby jego współpracownicy, gdyby wiedzieli, że ich starzejący się z godnością szef brnie teraz przez zamieć, wypędzony z domu słowami żony, słowami, z których żadne nie zabrzęczało czujnym dźwiękiem otwartego, czekającego ogniwa zerwanego łańcuszka sprzężeń. I tak postępuje on, profesor Layton, pozostający cybernetykiem nawet we snach. A najdziwniejsze, że ta walka z żywiołem przyjemnie burzy w nim krew, jest ożywcza jak ziemski wiatr, budzi w sercu zapomniane, radosne głosy. Ile razy szedł tą drogą? Wtedy nie było jeszcze laboratorium Zubrina. Tędy chodziło się w góry… i tylko w góry.

Zaspy rozstąpiły się zupełnie niespodziewanie. Stopy Adama uderzyły w twardą płytę. Wicher zmiótł śnieg z chodnika, który pod cienką warstwą lodu połyskiwał niebieskawym światłem. Przed oczami wędrowca przemknęła ostatnia chmura białego pyłu, za którą zamajaczyły sygnalizacyjne lampki kopulastego budynku. Był na miejscu.

Do wyjścia prowadził krótki tunel o przekroju podkowy. Pierwsza fala ciszy przybiegła jak błysk eksplozji, po którym następuje bierne oczekiwanie na cios. Upłynęło dobrych kilka sekund, zanim Layton zdał sobie sprawę, że słyszy miły, bezosobowy głos, dokładnie taki sam jak ten, który żegnał go w bazie.

— Witam — mówił komputer. — Uprzejmie proszę o podanie klucza do E–31.

— Nie znam klucza — odrzekł Adam, rozpinając zesztywniałą kieszeń na piersi. Wydobył biały, trójkątny znaczek i przytknął go do małego okienka komunikatora. — Poznajesz? Mam prawo wstępu do wszystkich strzeżonych obiektów na Evolucie — uśmiechnął się mimo woli, ubawiony tą manifestacją własnej władzy.

— Proszę wejść — padła krótka odpowiedź. Drzwi zniknęły. Profesor wszedł do śluzy, poczekał, aż nad wewnętrznym wejściem zapłonie zielony napis, po czym oddał robotowi kask i pozwolił mu się rozebrać. Następnie przez krótki przedsionek wszedł do obszernej, mrocznej pracowni. Oddalił się kilka troków od drzwi, stanął, po raz ostatni zadał sobie w duchu pytanie, co tutaj robi, wzruszył ramionami i usiłując przebić wzrokiem ciemności zaczął badać wnętrze Zubrinowego królestwa czasu.

Pośrodku kolistego pomieszczenia stał pulpit sterowniczy, z którego wybiegały rozwichrzone wiązki kolorowych kabli. Za nim majaczyły zaryty jakiejś ażurowej konstrukcji, przypominającej beczkowatą klatkę. Na lewo i na prawo z podłogi sterczały chude kolumienki, unoszące puszki podobne do starodawnych kliszowych aparatów fotograficznych. Ich podstawy oznaczone dużymi literami A, B, C… stały w regularnych odstępach, otaczając szerokim łukiem ową okrągłą kratownicę. Było ich co najmniej kilkanaście.

Layton podszedł do pulpitu. Jak wszędzie, tak i tutaj główny wyłącznik znajdował się w górnym prawym rogu. Przesunął czerwoną rączkę do oporu i obserwował, jak w okienka wskaźników wstępuje życie. Kiedy szeroka płyta pod nim migotała już dziesiątkami pastelowych gwiazdek, rzucił pytanie:

— Gdzie jest zbiorcze wyjście do sieci informatycznej bazy?

— Nie ma wyjścia — zabrzmiał w mroku spokojny głos.

Przez chwilę panowała cisza.

— Chcesz powiedzieć, że komputer Centrali Koordynacyjnej nie jest informowany o przebiegu prac w tym laboratorium? — spytał wreszcie z niedowierzaniem Adam.

— Tak. Nie jest.

— Wobec tego teraz ja proszę o relację.

— Niestety nie jestem odpowiednio zaprogramowany. Moje sekcje pracują bez wzajemnego kontaktu. W tej chwili mogę rozmawiać z człowiekiem, angażując jedną dziesięciotysięczną część potencjału informacyjnego. Wszystkie niezależne wejścia są zgrupowane na stanowisku sterownika.

To było czymś zupełnie nowym w całej dotychczasowej praktyce profesora Laytona. Czyżby Zubrin nie ufał nawet własnemu komputerowi, i to tak dalece, że zrezygnował z jego zdolności błyskawicznego kojarzenia pozornie odległych faktów przy sumowaniu wyników poszczególnych etapów doświadczeń? Nonsens. A jednak…

Uważnie obejrzał pokrywę pulpitu oraz wybiegające z niego przewody. Kilka minut później wyprostował się. Nawet gdyby komputer poskąpił mu zdumiewającej wiadomości o semantycznym rozczłonkowaniu swoich sekcji, instynkt cybernetyka podszepnąłby Adamowi, że informatyka w tym laboratorium działa na najbardziej wariackich zasadach, z jakimi zetknął się kiedykolwiek w życiu. Poszczególne ciągi nie tylko pozbawiono kontaktu. Zatroszczono się także o idealnie szczelną izolację uniemożliwiającą oddziaływanie jednego, logicznego układu na drugi. Tak spreparowany komputer, w którym system sprzężeń zastąpiono składowiskiem protez, po prostu nie mógł funkcjonować.

Ale Zubrin nie był przecież dzieckiem bawiącym się w budowniczego supermózgów za pomocą skrawków folii, drucików, elektronicznych rupieci i kolorowych klocków. A zatem gdzieś tutaj musi być zainstalowany jeszcze jeden układ, nad — rzędny, a równocześnie niedostępny dla człowieka stojącego za pulpitem sterowniczym. Wydaje się to wprawdzie zupełną niedorzecznością, lecz równocześnie jest jedynym jako tako sensownym rozwiązaniem.

— Słuchaj — rzekł z namysłem Layton — czy z konstrukcji laboratorium wynika, że obok ciebie mogą istnieć tory i łącza, o których nie wiesz?

— Teoretycznie… — zaczął komputer, ale profesor, uderzony nową myślą, nie pozwolił mu skończyć.

— Poczekaj. O których nie wiesz — powtórzył — ponieważ impulsów dostarcza im bezpośrednio mózg sterownika?…

— Teoretycznie to jest możliwe. Jednak przy takim założeniu fakt, że nie jestem w stanie podać zbiorczych danych dotyczących operacji przeprowadzanych w E–31, byłby tym bardziej uzasadniony.

Logika tej wypowiedzi posiadała ciężar sprasowanego ołowiu.

— Dobrze — zgodził się spokojnie Layton. — Wobec tego zacznij mi podawać informacje, które zdołasz odnaleźć w dostępnych ci bębnach pamięciowych.

— Zrozumiałem. Od którego sektora zacząć? Statystycznego?

— Niech będzie.

— Sterownik uruchamiał aparaturę dwieście osiemdziesiąt trzy razy. Zużycie energii…

— Przestań.

— Tak jest.

— Gdzie stał zazwyczaj Zubrin… to znaczy człowiek — poprawił się — przeprowadzając doświadczenia?

— W punkcie przecięcia osi obiektywów projekcyjnych, które nazywał akceleratorami.

— Wskaż mi to miejsce.

— Ekran informacyjny pośrodku sali.

— Ekran… informacyjny? Czy może elektromagnetyczny?

— Informacyjny. Kiedy sterownik zajmuje swoje miejsce, ja przestaję odbierać impulsy.

— Rozumiem. Ale gdyby mówił na głos — to mógłbyś zapisywać w przystawce pamięciowej wszystko, co powiedział?

— Tak jest.

Layton rozejrzał się.

— Ekran — mruknął z przekąsem. — Chodzi zapewne o tę klatkę?…

— Proszę powtórzyć pytanie.

— Nic, nic — profesor okrążył pulpit i zatrzymał się przed ażurowym walcem, sporządzonym z pionowych prętów, przyspawanych do poziomych obręczy. Na wprost niego kraty rozstępowały się, tworząc przejście wysokości człowieka. Z niemiłym uczuciem, że włazi do pieca plazmowego, który ktoś w każdej chwili może uruchomić, pochylił się i wszedł do wnętrza „ekranu”. Zaraz potem wyprostował się i bacznie zlustrował otaczającą go konstrukcję. Na oko wyglądała zupełnie zwyczajnie. Pręty były szare, wykładzina pod jego stopami nie różniła się twardością ani odcieniem od podłogi wokół urządzenia. Spojrzał w górę i zobaczył jakiś przedmiot przypominający lampę.

56
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Boruń Krzysztof - Wehikuł Wyobraźni Wehikuł Wyobraźni
Мир литературы