Выбери любимый жанр

Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 47


Изменить размер шрифта:

47

Więc obserwowaliśmy ich na ekranach — „„Wirginię” i tamtych. To był niesamowity widok. Nie wiem, jak ich opisać — tę czerń, jakby przejrzystą, i w środku coś kulistego, czerwonego w jądrze, lecz ciemniejącego aż do głębokiego fioletu na zewnątrz. Wiem, że niezgrabnie to opisuję, ale tego po prostu nie sposób opisać.

* * *

I wtedy to, jeszcze zanim Gulf przesłał im pierwszy ciąg sygnałów, ściana czerni pochłonęła „Virginię”. Po prostu — jakby na statek niespodziewanie ktoś naciągnął żałobny całun.

To było niewiarygodne, a jednak stało się. Stało się w naszych oczach. Żadnego błysku, wybuchu, nic — po prostu,Virginia” obróciła się w czerń. A tamci szli niewzruszenie dalej, rozjarzeni, nietykalni, bo szli szybciej niż światło.

Wiem, Bob, pewnie teraz kiwasz z politowaniem głową, ale przekonasz się, że nie oszalałem. Oni naprawdę szli szybciej niż światło. Odchodziłem prawie od zmysłów, ale potwierdziły to prawie wszystkie przyrządy. Co miałem robić? Pościg był bezsensowny, a jednak musiałem go podjąć; przecież to jasne — ci trzej dranie stali tuż obok, utkwiwszy we mnie pełen rozpaczy wzrok. Co miałem im powiedzieć? Oni przecież oczekiwali tylko jednego: ścigać i dopaść tamtych. Zniszczyć! Szlag by trafił ich etykę, rozum, lata szkolenia Gdybym nie zdecydował się na ten beznadziejny rozkaz, rozszarpaliby mnie tam, a potem sami ruszyliby w ślad za uciekającymi..

Powiedz, Bob, czy miałem jakiś wybór?

* * *

Ruszyliśmy za nimi.

Oczywiście, nie mieliśmy żadnych szans. Ta czerń… Podejrzewałem, że to jakieś pole siłowe albo coś w tym rodzaju Trzy tygodnie pędziliśmy za tym świetlnym cieniem — bo przecież ich już nie było tam, gdzie widzieliśmy ich obraz! Ta nicość jedynie pozostawiała po sobie świetlny ślad — widomy symbol naszej bezradności. Lecz ani Alex, ani Jan na moment nie odstępowali od ekranów. Jakby ich wzrok rzeczywiście mógł powstrzymać umykającą czerwoną kulę.

* * *

I wtedy nagle nastała przeraźliwa jasność. Jakby w ciemnym pokoju ktoś rozwarł drzwi na rozświetloną słońcem ulicę. To trwało tylko mgnienie — zaraz potem znów nastała ciemność — jak poprzednio, nieprzenikniona, bezgwiezdna. A wraz z nią nadszedł koniec. Statkiem targnęło tylko raz. Rozdzwoniły się sygnalizatory przeciążenia. Rozhuczały się pompy symulatorów deceleracji. Byliśmy w pułapce.

* * *

…To już szóste okrążenie, Bob. „Searcher” obiega po spirali tę przeraźliwą pustkę, monotonnie, wokół niewidzialnego środka, jakby uwiązany na nici nawijającej się na niewidzialny palec.

* * *

…Boże, jakże szamotaliśmy się, próbując się stąd wyrwać! To straszliwe pole jest jak lepka maź. Niby poruszasz się w niej, niby ci ustępuje, lecz przecież nie puszcza; a ty suniesz z coraz większą trudnością, z coraz większym wysiłkiem, czując, jak opuszczają cię siły. Wiesz, ile paliwa pożera taka szarpanina? Z rozpaczą obserwowaliśmy sunące w dół wskazówki czujników z rezerwy paliwa. Nie było żadnych szans na uzupełnienie zapasów. Bo gdzie? Na początku przed przeciążeniami ochraniały nas deceleratory, ale to kosztowało zbyt dużo energii. Coraz częściej zaczęliśmy się chować do kapsuł antygrawitacyjnych. Tylko wtedy nie czuło się tej potwornej siły, cisnącej na każdy milimetr kwadratowy ciała, bo cóż można czuć w temperaturze ciekłego helu…

* * *

Alex pierwszy postradał zmysły. Zrozumiałem to już wtedy, gdy wyszedł z kapsuły. Dostał ataku histerii, z trudem uspokoiliśmy go zastrzykiem gerontomycyny i ułożyliśmy na powrót w kapsule. Próbował popełnić samobójstwo i nawet dwa roboty nie mogły sobie z nim poradzić. Wtedy też pojawiły się pierwsze grawidła. Nie będę ci tego dokładnie opisywał, chyba nie potrafiłbym. Nie uwierzysz, co potrafi, rodzić w umyśle człowieka takie potworne pole. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy ujrzałem Jana. Biegł, w ciężkim skafandrze, a przecież nie mieliśmy już wtedy nawet dość paliwa, by zasilać regeneratory powietrza… No więc biegł przez korytarz, zataczając się, z miotaczem otwartym na pełny ogień. Walił, gdzie popadło, po ścianach, po suficie, po drzwiach laboratoriów. W słuchawkach rozlegały się tylko chrapliwe wrzaski: „Pre — ecz! Dość! Doość!” A przed nim, w ciemnym prawie korytarzu unosiło się c o ś… Czy też może podskakiwało? Widziałem to coś tylko w błyskach miotacza, rzucające się od ściany do ściany, to znów opadające w dół. Zanim Jana dopadłem, nagle się uspokoił — zawrócił, dojrzał mnie i na chwilę przystanął. Przez szybę hełmu widziałem jego zęby wyszczerzone w obłąkanym uśmiechu. „Widzisz, Paul? — powiedział. — Widzisz, co zrobiłeś?”

Czy zdajesz sobie sprawę, Bob, z tego, co wtedy czułem?

* * *

Zanim zrozumiałem, co — się stało, Jan zdążył sobie podciąć żyły. Na szczęście automat szybko go reanimował — to nie było trudne, zwłaszcza że przy takich natężeniach pola grawitacyjnego serce pracuje o wiele wolniej.

Spodziewałem się tego zresztą. Ale to ja byłem tym, który powinien był ich od tego powstrzymać. I to było najgorsze. Byłem ich przywódcą, więc musiałem kłamać. Powiedz, Bob, czy zawsze trzeba okłamywać ludzi, którymi się kieruje? Czy sztuka rządzenia ludźmi musi sprowadzać się do dawania im złudnych, niespełnialnych nadziei? Przecież gdyby nie to, byłbym pierwszym, który by sam się uśmiercił. A ja musiałem być tym, który tym ludziom prawa do śmierci odmawiał. Nie potrafiłbym ci nawet powiedzieć, co się ze mną działo, kiedy tak patrzyłem na ich umęczone twarze, gdy leżeli na pozór bez życia, w kapsułach niby przejrzystych kokonach. A tuż obok, co czas jakiś, z próżni komory wychylała się jakowaś mara, istota ni to ludzka, ni zwierzęca, barwna, dotykalna prawie — choć przecież nie z tego świata, naszego. I nim jeszcze dobiegło końca dzieło jej tworzenia, już — zawisłą w próżni — dosięgnął płomień miotacza czujnego robota…

Gardzili mną, wiedziałem o tym. Za to, że zakazywałem im prawa do spokojnej śmierci. Że się bałem. Że byłem bezsilny — ja, kapitan, bezgraniczne źródło zaufania. I najgorsze było to, że i ja sobą gardziłem. Bałem się istotnie. Bałem się po zwierzęcemu, jak oni marzyłem o śmierci, o zamknięciu oczu. Tego się nie da opisać: powiewnych grawideł, tupotu robotów uzbrojonych w miotacze, ludzi — albo rozszalałych w panicznej ucieczce przed zmaterializowanymi zmorami, albo pozornie uśpionych i strzeżonych przez roboty. Tylko maszyny pozostały wierne swej idei — teraz pilnowały, by z mej woli ludzie żyli w obłąkaniu…

Wiesz już teraz, co to czarna dziura?

* * *

A jednak nie wydarzyło się jeszcze to, co najgorsze. Przyznam, iż nie spodziewałem się, by pokładowy komputer mógł dostarczyć nam jakichkolwiek nowych informacji. Zupełnie nieoczekiwanie zasygnalizował zakończenie pierwszej fazy procedury awaryjnej. Znasz ten przepis: w każdym tego rodzaju przypadku dowódca statku ma obowiązek dostarczenia komputerowi wszelkich danych, włącznie z listą presumpcji prognostycznych i heuirystycznych. To dla pewności, że niczego się nie pominęło w ocenie sytuacji. Nie liczyliśmy na żadną rozsądną odpowiedź. Bo i o czymże tu można było jeszcze rozważać? Tymczasem nasz „Illiac” nie próżnował. Kiedy automat odczytał wyciąg z wydruku komputera, nie wierzyłem własnym uszom. Puszczę ci to, Bob, bo to chyba jedyny dokument tego, co się stało.

* * *

Czas 90.12: Czas wykonania programu 216 godzin. Czas pokładowy 3211 koma 23. Poziom pierwszy. Analiza logiczna zespołu danych programu „Saving procedurę”:

Nieznany obiekt o zespole parametrów według listy danych; prędkość: nadświetlna. Napęd: brak danych. Negacja materii w promieniu 2 koma 6 parseka; mechanizm negacji: brak danych.

47
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Boruń Krzysztof - Wehikuł Wyobraźni Wehikuł Wyobraźni
Мир литературы