Выбери любимый жанр

Eldorado - Orczy Baroness - Страница 62


Изменить размер шрифта:

62

Byl to szept komendy i ostrozne kroki ludzi, gotujacych sie widocznie do ataku.

– Sierzancie – zawolal H~eron lagodniej tym razem – czy widzisz kaplice?

– Widze wyraznie, obywatelu – odparl sierzant. – Jest to bardzo maly budynek, stojacy po lewej stronie od nas.

– Zejdz z konia i obejdz kaplice dokola. Zobacz, czy sa okna i drzwi w tyle.

Zapadlo milczenie, podczas ktorego kroki zblizajacych sie ludzi stawaly sie coraz wyrazniejsze.

Malgorzata i Armand przytuleni do siebie nie wiedzieli, co myslec, czego sie obawiac.

– To na pewno de Batz z kilkoma przyjaciolmi – szepnela Malgorzata – ale w czym oni moga pomoc? Czego sie Percy od nich spodziewa?

O Percy'm nie wiedzieli nic. Z karety idacej przodem, wychylala sie tylko wciaz odrazajaca postac H~erona i jego glowa w wysokim kapeluszu. Zacieralo sie nawet wrazenie, ze Percy jest tak blisko, o pare krokow zaledwie. Strach ogarnal Malgorzate, ze moze nie ma go juz w powozie, ze umarl z wyczerpania, a jezeli nie umarl, to lezy nieprzytomny, jakby w letargu. Przypomniala sobie straszliwy wybuch gniewu i nienawisci H~erona przed chwila. Moze ten lotr wywarl swa zlosc na bezbronnym, oslabionym wiezniu, uciszajac na zawsze usta, uragajace mu do ostatka?

Malgorzata nie spodziewala sie niczego dobrego, ale gdy w wyobrazni ujrzala Percy'ego, lezacego bez zycia kolo swego wroga, odczula rodzaj ulgi, ze oszczedzono mu widoku ostatecznego kataklizmu.

Rozdzial XIII. Kaplica Grobu

Otrzasnela sie z tych rozmyslan na glos sierzanta. Wypelnil widocznie rozkaz agenta i obejrzal starannie mala kapliczke, bielejaca wsrod ciemnosci.

– Jest to silna kamienna budowla, obywatelu – rzekl. – Z frontu znajduje sie zelazna brama, zaopatrzona zardzewialym zamkiem, ale klucz obraca sie dosc latwo. W tyle nie ma ani okien ani drzwi.

– Jestes zupelnie pewny?

– Zupelnie, obywatelu, jedyne wejscie do wnetrza stanowi owa zelazna brama.

– Dobrze.

Malgorzata slyszala wyraznie kazde slowo H~erona, rozmawiajacego z sierzantem, ale ostry glos, ktorego sie tak lekala, zmienil sie nie do poznania. H~eron przestal wyzywac i przeklinac. Widocznie grozace niebezpieczenstwo, strach przed porazka i nadzieja zemsty ochlodzily jego temperament. Wydawal rozkazy jasno i stanowczo, glosem nieco przyciszonym.

– Wez szesciu ludzi z soba, sierzancie – mowil dalej – i jedz do palacu na pomoc Chauvelinowi. Mozesz zostawic konie w zabudowaniach gospodarskich, jak sobie zyczy Chauvelin i biec dalej pieszo. Zalatwcie sie w krotkim czasie z garstka nocnych wloczegow; jestescie przeciez dobrze uzbrojeni. Powiedz Chauvelinowi, ze zajme sie tymczasem wiezniami. Anglika zakuje w kajdany i zamkne w kaplicy przy pomocy pieciu ludzi, ktorych pozostawie przy nim na strazy, a dwoch zakladnikow zawioze z powrotem do Cr~ecy z reszta eskorty. Zrozumiales?

– Tak, obywatelu.

– Staniemy w Cr~ecy o drugiej po polnocy, nie predzej; gdy bede na miejscu, wysle Chauvelinowi nowa sile zbrojna, ktora, mam nadzieje, okaze sie zbyteczna, ale w kazdym razie przybedzie do palacu przed switem. Nawet jezeli go powaznie zaatakuja, moze bronic sie w palacu przez jedna noc. Powiedz mu tez, ze o swicie obaj zakladnicy zostana rozstrzelani w podworzu posterunku w Cr~ecy, a co do Anglika, to niech przyjedzie po niego do kaplicy i zabierze z soba prosto do Cr~ecy. Tam bede go oczekiwal. Nastepnie powrocimy razem do Paryza. Rozumiesz?

– Tak, obywatelu.

– Powtorz, co ci powiedzialem.

– Wezme szesciu ludzi z soba i pojade na pomoc obywatelowi Chauvelinowi.

– Tak.

– A ty, obywatelu, wrocisz do Cr~ecy po nowe posilki, ktore przybeda tu wczesnym rankiem.

– Tak.

– Mamy bronic sie przeciwko maruderom w samym palacu, poki nie nadejdzie odsiecz. Po zalatwieniu sie z nimi zabierzemy z soba Anglika zamknietego w kaplicy i wrocimy do Cr~ecy.

– A to bez wzgledu na to, czy Chauvelin odebral Kapeta czy nie.

– Rozumiem. Mam jeszcze oznajmic obywatelowi Chauvelinowi, ze obaj zakladnicy zostana rozstrzelani o swicie na podworzu posterunku w Cr~ecy.

– Dobrze. Probujcie zlapac wodza atakujacych i przywiedzcie go razem z Anglikiem. Chauvelin bedzie zadowolony z twojej pomocy, sierzancie. A teraz wydaj rozkaz wszystkim zolnierzom, by zsiedli z koni i umiescili je w zabudowaniach folwarcznych. Niech zabiora tez konie z tamtego powozu. Sa zbyteczne, a nie mamy dosc ludzi, by ich pilnowac. Pamietaj o tym przede wszystkim. Gdy bedziesz gotow, przyjdz jeszcze raz do mnie.

Przygotowania odbywaly sie w najwiekszym milczeniu; do uszu Malgorzaty dochodzily tylko urywane zdania: – Prawe kolo, pierwsza sekcja bierze dwa konie za cugle. Cicho tam! Nie targaj go za lejce, zostaw go!

A potem krotki raport:

– Wszystko gotowe, obywatelu.

– Dobrze. A teraz zawolaj kaprala, niech przyjdzie z dwoma ludzmi, abysmy mogli zakuc Anglika w kajdany i zamknac go w kaplicy. Tymczasem niech czterech zolnierzy pilnuje tamtego powozu.

Wydano potrzebne rozkazy, po czym zawolano:

– Naprzod!

Sierzant ze swym oddzialem wyruszyl z wolna w ciemna noc. Konie stapaly cicho po miekkim kobiercu igliwia i zeschlych lisci, ale pobrzekiwanie wedzidel i od czasu do czasu krotkie rzenie biednego zmeczonego konia przerywaly cisze.

Z wyjazdem oddzialu zgasl dla Malgorzaty ostatni promyk nadziei.

Skonczylo sie wszystko. Percy bezsilny, kto wie? Moze i nieprzytomny, spedzi noc w wilgotnej kaplicy, podczas gdy ona i Armand wroca do Cr~ecy pedzeni na rzez.

Gdy szary swit zablysnie miedzy konarami drzew, przewioza Percy'ego do Paryza, a ona i Armand zgina jako ofiary zemsty i nienawisci.

Nadszedl koniec, nie bylo ratunku. Na nic przydac sie juz nie mogly plany obrony lub walki, ale chciala przynajmniej zobaczyc sie z mezem po raz ostatni, teraz gdy smierc byla nieunikniona. Starala sie rozumowac trzezwo, tak jak Percy sobie tego zyczyl, a nie robic z siebie widowiska rozpaczajacej kobiety, walczacej slepo z wrogim przeznaczeniem. Miala wrazenie, ze z wieksza odwaga spojrzalaby jutro smierci w twarz, gdyby dane jej bylo pokrzepic sie widokiem tych oczu, palajacych przez zycie tak wielka zadza ofiary i zlozyc ostatni pocalunek na tych ustach, ktore usmiechaly sie zawsze w ciagu zycia i usmiechac sie beda nawet w obliczu smierci. Ujela klamke powozu, ale trzymano drzwi silnie od zewnatrz i niecierpliwy glos krzyknal na nia, by siedziala spokojnie.

Wychylila sie przez okno.

– Zdaje mi sie, ze wiezien jest nieprzytomny – zauwazyl jeden z zolnierzy.

– Wyciagnij go z karety – rozkazal H~eron – a ty otworz brame kaplicy.

Malgorzata widziala wszystko, gdyz oczy jej przyzwyczaily sie do ciemnosci.

Dwie bezksztaltne czarne postacie ujely w ramiona ciezkie brzemie, nie dajace zadnego znaku zycia. Wkrotce owo brzemie zniklo w otworze kaplicy.

Pare slow doszlo do jej uszu:

– Jest nieprzytomny.

– To dobrze; a teraz zamknij brame.

Malgorzata krzyknela przerazliwie. Naciskala z calej sily klamke powozu.

– Armandzie, Armandzie! Idz do niego! – zawolala, tracac panowanie nad soba pod naporem dzikiego, rozpaczliwego bolu. – Pozwol mi isc do niego! Armandzie, to juz koniec. Prosze cie, w imie Boze!

– Ucisz te kobiete – rozlegl sie glos H~erona. – Zakuj ja w kajdany i tego drugiego takze. Predko.

Podczas gdy Malgorzata wyczerpywala swe watle sily w nierownej walce, Armand wydarl klamke z reki zolnierza, stojacego na strazy.

Byl poludniowcem i wiedzial, w jaki sposob zmylic przeciwnika, jak to ma miejsce w walce bykow. Powalil jednego o ziemie i skoczyl ku bramie kaplicy.

Straz, zaatakowana tak niespodzianie, nie czekala na rozkazy. Otoczono Armanda, jeden z zolnierzy wyciagnal szable i cial nia na oslep.

Ale na razie mlodzieniec uchylil sie przed razami i parl naprzod, nie zwazajac na niebezpieczenstwo. Dosiegnal kaplicy. Jednym susem byl przy bramie, trzesacymi palcami szukajac klamki, ktorej nie mogl dojrzec. Silnym uderzeniem piesci H~eron zwalil go na kolana, ale i teraz jeszcze rece jego nie puscily drzwi. Czepial sie goraczkowo rzezbionej ornamentyki bramy, pchal i popychal ja sila rozpaczy. Przecieto mu czolo szabla, krew zalala mu oczy goracym strumieniem, ale on nie zdawal sobie z tego sprawy. Cala sila muskulow, ostatnimi wysilkami zamierajacego serca pragnal dostac sie do przyjaciela, ktory lezal tam omdlaly, opuszczony, moze martwy.

62
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Orczy Baroness - Eldorado Eldorado
Мир литературы