Eldorado - Orczy Baroness - Страница 54
- Предыдущая
- 54/64
- Следующая
Armand wzial koperte, usiadl przy stole i nachylil pismo ku swiatlu. Przeczytal list bardzo uwaznie az do konca, potem odczytal go raz jeszcze. Czynil to samo, co przed chwila Chauvelin: szukal pomiedzy wierszami innego, glebszego znaczenia slow, skreslonych wlasnorecznie przez Percy'ego.
Armand ani na chwile nie watpil, ze te puste slowa mialy jedynie na celu zamydlenie oczu nieprzyjaciolom. Znal wodza rownie dobrze jak Malgorzata i nie przypuszczal, ze Blakeney gra role tchorza, ale jako wierny przyjaciel i towarzysz zrozumial, ze jego obowiazkiem bylo odgadnac, czego wodz od niego wymagal.
Mysl jego powrocila do poprzedniego listu, ktory oddala mu Malgorzata, tego listu pelnego dobroci i przyjazni, ktory przyniosl mu nadzieje, radosc i pokoj. I nagle jedno zdanie stanelo mu zywo przed oczami: „Jezeli otrzymasz kiedykolwiek inny list ode mnie, to jakakolwiek bedzie jego tresc, uczyn, co ci w nim rozkazuje i poslij natychmiast jeden odpis Ffoulkesowi, a drugi Malgorzacie”.
Teraz wszystko stalo mu sie zupelnie jasne: jego obowiazek i dalsze postepowane. Rozkaz Percy'Ego byl wyryty w jego pamieci.
Chauvelin czekal ze zwykla niewzruszona cierpliwoscia. Gdy Armand skonczyl czytanie, rzekl spokojnie:
– Jedno pytanie, obywatelu, i nie zatrzymuje cie dluzej. Ale przede wszystkim czy oddasz mi laskawie ten lit? To cenny dokument, ktory na zawsze pozostanie w archiwum narodu.
Zanim jednak skonczyl, Armand z intuicja, ktora zjawia sie czasem w krytycznych chwilach, uczynil to, czego Blakeney bylby niewatpliwie od niego zazadal. Przylozyl papier do swiecy, rog cienkiego zmietego papieru stanal w plomieniach i zanim Chauvelin wypowiedzial slowo lub uczynil ruch protestu, ogien ogarnal arkusz. Armand rzucil zweglone szczatki na ziemie i zdeptal je noga.
– Wybacz, obywatelu – rzekl – przypadek…
– Bezowocny akt pietyzmu – przerwal Chauvelin, hamujac gniew – gdyz czyn „Szkarlatnego Kwiatu” nie straci swej donioslosci z powodu glupiego zniszczenia dokumentu. Rycerski „Szkarlatny Kwiat”, szlachetny i wykwintny angielski gentleman, zgodzil sie na oddanie w nasze rece niekoronowanego krola Francji w zamian za wlasne zycie i wolnosc. Zdaje mi sie, ze nawet najzacietszy jego wrog nie mogl pragnac lepszego zakonczenia kariery, nie majacej rownej sobie w Europie. Ale dosc tego – czas nagli. Musze pomagac H~eronowi w przygotowaniach do drogi. Czy zastosujesz sie do zyczen sir Percy'ego Blakeney'a, obywatelu St. Just?
– Ma sie rozumiec.
– Musisz czekac przy bramie Palacu Sprawiedliwosci o szostej rano.
– Stawie sie na pewno.
– Towarzyszyc nam bedziesz w naszej ekspedycji w roli zakladnika…
– Rozumiem doskonale.
– Hm… Jestes odwazny… Nie boisz sie, obywatelu St. Just?
– Czego mam sie bac?
– Bedziesz zyciem gwarantowac, obywatelu, ze wasz wodz nas nie zwodzi. Procz tego myslalem w tej chwili o pewnych okolicznosciach, ktore spowodowaly zaaresztowanie sir Percy'ego Blakeney'a…
– Myslales o mojej zdradzie – odparl mlody czlowiek zimno, choc twarz jego powlokla nagle trupia bladosc – o moim ohydnym klamstwie, ktore uczynilo ze mnie to, czym jestem – stworzenie niegodne, by chodzilo po ziemi…
– Coz znowu – zaprotestowal Chauvelin uprzejmie.
– Ohydne klamstwo – ciagnal Armand dalej gwaltownie – uczynilo mnie podobnym do Kaina i Judasza. Gdy wciagnales mnie w ten piekielny spisek, Janka Lange byla juz wolna!
– Wolna, ale nie calkiem bezpieczna…
– Klamstwo, klamstwo, za ktore badz po trzykroc przeklety! Wielki Boze! Czy sie nie lekasz? Zdaje mi sie, ze gdybym cie teraz udusil wlasnymi rekoma, nie dokuczalyby mi tak nieznosne wyrzuty sumienia.
– Oddalbys w ten sposob smutna przysluge swemu bylemu wodzowi – rzekl Chauvelin ironicznie. – Sir Percy Blakeney, obywatelu St. Just, przestalby zyc przed wschodem slonca, gdybym sie nie zjawil w wiezieniu do szostej z rana. Tak ulozylismy sie z H~eronem, zanim przyszedlem do ciebie.
– Wiem, ze dbacie bardzo o swe nedzne skory, ale nie potrzebujesz sie obawiac. Wypelnie rozkazy mego wodza, ktory nie polecil mi ciebie zamordowac.
– To bardzo ladnie z jego strony. A wiec mozemy liczyc na ciebie? Nie boisz sie?
– Bac sie zemsty „Szkarlatnego Kwiatu” za olbrzymia krzywde, ktora mu wyrzadzilem? – odrzekl Armand dumnie i wyzywajaco – nie, sir, nie boje sie tego. Spedzilem ostatnie cztery tygodnie na bezustannej modlitwie do Boga, by dal mi sposobnosc poswiecenia zycia za niego.
– Hm… wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa twoje modlitwy nie zostana wysluchane, obywatelu, co, mam wrazenie, czesto sie zdarza. Zreszta nie wiem dokladnie, bo sam nigdy sie nie modle, ale w tym wypadku smialbym twierdzic, ze nie ma najmniejszej nadziei pomocy Bozej; gdyby nawet sir Percy Blakeney mial zamiar wywrzec na tobie swa zemste, nie narazi innego zycia, ktore bedziemy mieli w swych rekach.
– Innego zycia?
– Tak. Twoja siostra, lady Blakeney, przylaczy sie do naszej wyprawy. Sir Percy nie wie o tym dotad – chcemy zrobic mu mila niespodzianke. Przy najlzejszym podejrzeniu lub najmniejszej checi ucieczki ze strony Blakeney'a twoje zycie i zycie Malgorzaty bedzie stracone; rozstrzelaja was na jego oczach. Nie moge chyba jasniej rzeczy przedstawic, obywatelu St. Just.
Mlodzieniec drzal z oburzenia. Straszne obrzydzenie do samego siebie i do popelnionej zbrodni, przyczyny okropnego polozenia, przepelnialo mu dusze. Krwawa mgla przeslaniala mu oczy. Dostrzegal tylko twarz zwyrodnialego potwora, tworcy tego piekielnego planu. Zdawalo mu sie, ze wsrod gluszy nocnej ponad slabym, migotliwym plomieniem swiecy, rzucajacym wkolo ciemne kregi, otaczaly go zastepy szatanow, krzyczac: „Zabij go! Zabij teraz, uwolnij swiat od tej zmii!” I gdyby Chauvelin okazal najlzejszy strach i cofnal sie ku drzwiom, Armand oszalaly gniewem, smagany wyrzutami sumienia, straszliwszymi jeszcze niz jego wscieklosc, skoczylby do gardla swemu wrogowi i zdusil go jak zjadliwego gada.
Ale spokoj Chauvelina i jego zimna krew przywrocily Armandowi przytomnosc. Opanowal sie. Popelnil juz dosc zlego przez nieokielznana namietnosc, i Bog jeden wie, jakie straszne skutki pociagnalby znowu za soba wybuch jego gniewu. Do uszu Armanda dochodzily jak echo slowa Chauvelina:
„Nie dozylby do rana, gdybym sie nie zjawil w wiezieniu do szostej”.
Krwawa mgla rozwiala sie, pierzchly zastepy szatanow, tylko blada, ironiczna twarz terrorysty spogladala na niego z ciemnosci nocy.
– Nie mam powodu zatrzymywac sie dluzej, obywatelu St. Just – rzekl Chauvelin swobodnie. – Mozesz jeszcze odpoczac kilka godzin az do swego wyjazdu, a ja mam mnostwo roboty. Dobranoc, obywatelu.
– Dobranoc – szepnal Armand mechanicznie.
Wzial swiece i odprowadzil goscia do drzwi. Poczekal z lichtarzem w reku, dopoki Chauvelin nie zszedl z waskich schodow.
Loza dozorczyni byla oswietlona. Bez watpienia zapalila lampe, otwierajac brame nocnemu przybyszowi. Nazwisko i trojkolorowa kokarda ulatwily mu wstep, a teraz czekala na jego powrot.
St. Just, zadowolony z odejscia Chauvelina, powrocil do swego pokoju.
- Предыдущая
- 54/64
- Следующая