Eldorado - Orczy Baroness - Страница 50
- Предыдущая
- 50/64
- Следующая
Glowny agent zrozumial, ze nie bylo czasu do stracenia. Mialby umrzec w chwili poddania sie?
Wyciagnal flaszke z kieszeni plaszcza i przytknal ja do ust Blakeney'a.
– Podly napoj – szepnal slabo wiezien. – Zemdleje predzej, niz wypije te lure.
– Kapet, gdzie Kapet? – powtarzal wciaz natarczywie H~eron.
– Sto, dwiescie, trzysta mil stad. Dam znac jednemu z czlonkow ligi, a on skomunikuje sie z towarzyszami. Musze sie przygotowac – tlumaczyl Blakeney. H~eron zaklal glosno.
– Gdzie Kapet? Powiedz nam, gdzie Kapet, inaczej…
Jak rozjuszony tygrys, ktoremu wydarto zdobycz, zerwal sie i bylby na pewno zamknal na wieki usta, posiadajace cenna tajemnice, gdyby Chauvelin nie byl zawczasu uchwycil go za reke.
– Co robisz, obywatelu, co robisz? – krzyknal rozkazujaco. – Nazwales mnie szalencem przed chwila, gdy myslales, ze zabilem wieznia. Musimy najpierw wydobyc z niego sekret, potem niech sobie umiera.
– Dobrze, ale nie w tej przekletej norze – jeknal Blakeney.
– Na gilotynie, jezeli odpowiesz na nasze pytania – wrzasnal H~eron, ktorego wscieklosc ponosila, a jezeli bedziesz milczal, to umrzesz z glodu tu, w tej dziurze! Tak, z glodu! – zawyl, odslaniajac rzad duzych, wyszczerbionych zebow, jak u kundla. – Kaze zamurowac dzis jeszcze drzwi i zadna istota zyjaca nie przejdzie tego progu, dopoki twe cialo nie zgnije i szczury go nie rozszarpia.
Wiezien podniosl znow glowe, dreszcz wstrzasnal jego cialem, jak gdyby pod wplywem febry; zwrocil na swego przesladowce szkliste, pelne trwogi wejrzenie.
– Chce umrzec na otwartym powietrzu, a nie w tej dziurze – szepnal.
– W takim razie powiedz nam, gdzie Kapet.
– Nie moge – Bog mi swiadkiem. Ale zaprowadze was do niego, przysiegam. Kaze moim towarzyszom wydac Kapeta. Czy myslicie, ze nie chcialbym powiedziec wam prawdy, gdybym tylko mogl?
H~eron, ktorego despotyczne instynkty burzyly sie wobec sprzeciwiania sie jego woli, napieral w dalszym ciagu na wieznia, ale Chauvelin polozyl kres tym indagacjom.
– Nic w ten sposob nie wskorasz, obywatelu – rzekl – ten czlowiek majaczy i nie jest w stanie dac nam jasnych informacji.
– Coz zatem robic? – zachnal sie tamten. – Nie przezyje dwudziestu czterech godzin i z kazda chwila bedzie gorzej.
– Musisz zlagodzic swoje rozporzadzenia co do niego.
– Przedluzymy w ten sposob nieznosny stan rzeczy, a tymczasem wywioza dzieciaka poza granice Francji.
Wiezien oparl glowe o stol i zapadl w odretwienie, jedyny rodzaj snu, na ktory zdobyc sie mogla wyczerpana natura.
H~eron szarpnal go brutalnie za ramie.
– Nic z tego, moj bracie – wrzasnal – nie zalatwilismy jeszcze sprawy Kapeta.
Wiezien nie dawal znaku zycia.
Chauvelin polozyl reke na ramieniu kolegi.
– Mowie ci, obywatelu, ze to na nic – rzekl ostro, chyba, ze nie liczysz juz na odnalezienie Kapeta. Jezeli nie dajesz za wygrana, musisz zapanowac nad soba; sprobuj dyplomacji, gdy sila zawiodla.
– Dyplomacja! – zasmial sie H~eron. – Na wiele ci sie przydala w Calais zeszlej jesieni, obywatelu Chauvelin?
– Ale za to przydala mi sie teraz – odparl Chauvelin. – Musisz przyznac, obywatelu, ze to moja dyplomacja dala ci moznosc odnalezienia Kapeta.
– Moznosc? – mruknal tamten. – Dotad mamy tylko moznosc zaglodzenia wieznia, ale czy zblizamy sie do upragnionego celu, zglebienia tajemnicy?
– Oczywiscie. Po dwoch tygodniach systematycznego oslabiania czlowieka jestesmy blizej celu niz wowczas, gdy byl w pelni sil.
– A jezeli Anglik nie rozsznuruje ust i umrze tymczasem?…
– Nie umrze, jezeli zgodzisz sie na jego prosbe. Daj mu dzis wieczorem pozywna kolacje i pozwol mu spac az do rana.
– Jutro znow sie uprze. Jestem pewien, ze ma jakis plan w glowie.
– Byc moze – odparl sucho Chauvelin. – Ale zdaje mi sie – dodal z pogarda, rzuciwszy okiem na mizerna postac swego wspanialego niegdys nieprzyjaciela – ze ani duch ani cialo nie sa na razie zdolne wymyslic konkretnego spisku. Gdyby jednak plan ucieczki wylonil sie z jego mrocznego umyslu, daje ci slowo, obywatelu H~eronie, ze bedziesz mogl z latwoscia ten plan wniwecz obrocic, jezeli postapisz wedle mej rady.
Eksambasador rewolucyjnej republiki francuskiej mial wielki dar przekonywania ludzi i tym razem dopial celu. Byl o wiele sprytniejszy od agenta „komitetu bezpieczenstwa publicznego”. Chauvelin przypominal zwinna, przebiegla pantere, zreczna w swych ruchach, ktora potrafi wysledzic ofiare, tropic ja przytlumionymi krokami i napasc, gdy jest znuzona; H~eron podobny byl raczej do rozjuszonego bydlecia, ktore rzuca sie na oslep bez zadnego planu, bije glowa o mur, nie obliczywszy swych sil i pozwala ofierze wymknac sie dzieki brutalnosci i niezrecznosci napadu.
Chauvelin mial jednak przeciwko sobie dawne niepowodzenia, a szczegolnie swa kompromitacje w Calais. H~eron wiedzial, ze znajduje sie wciaz w smiertelnym niebezpieczenstwie, ale nie czujac sie na silach, by wyjsc z obecnej sytuacji bez pomocy Chauvelina, staral sie na kazdym kroku upokarzac dyplomate drwiac z jego argumentow.
– Twoje rady nie przydaly sie wiele zeszlej jesieni w Calais – rzekl i splunal z pogarda.
– A przeciez, obywatelu H~eronie – odparl dyplomata z niezmaconym spokojem – nie pozostaje ci nic innego. Czy masz oczy? Przypatrz sie wiezniowi uwaznie. Jezeli nie bedziesz go ratowal, umrze za kilka godzin, a co wtedy bedzie?
Odciagnal znow na bok kolege z dala od pojmanego lwa, pograzonego w polsnie, podobnym raczej do smierci.
– Co sie wowczas stanie z toba, obywatelu H~eronie? – powtorzyl, znizajac glos. – predzej czy pozniej ktos z intrygantow z Konwencji dowie sie, ze nie ma juz malego Kapeta w Temple, ze podstawiono nedzne dziecko zamiast niego i ze ty, obywatelu H~eronie, razem z komisarzami, oklamujecie od dwoch tygodni narod i jego przedstawicieli. A wtedy – co sie stanie?…
Uczynil znaczacy gest palcami po szyi. H~eron nie znalazl odpowiedzi.
– Zmusze tego przekletego Anglika do gadania – rzekl ze zloscia.
– Nie uda ci sie – odparl stanowczo Chauvelin. – W stanie, w jakim sie znajduje, nie moze udzielic najmniejszej informacji, nawet chocby chcial, a to jest watpliwe.
– Masz wrazenie, ze nie poddal sie jeszcze?
– Nie. Sili sie jeszcze na opor, ale daremnie. Czlowiek tej miary przecenia zawsze swe sily. Przypatrz mu sie uwaznie – powinienes zauwazyc, ze nie mamy juz czego sie obawiac.
H~eron robil w tej chwili wrazenie zarlocznego zwierza, trzymajacego w swych pazurach dwie ofiary. Nie mogl pogodzic sie z mysla, by Anglik opuscil te ciasna cele, w ktorej nie spuszczal go z oka dniem i noca i gdzie z kazdym dniem, z kazda godzina mozliwosc ucieczki stawala sie watpliwsza. Z drugiej strony rozumial, ze nadzieja odebrania malego Kapeta nigdy sie nie zisci, jezeli wiezien milczec bedzie do konca.
– Chcialbym miec niezachwiana pewnosc, ze dzialasz w tej samej mysli co ja.
– Dzialam zupelnie w tej samej mysli, obywatelu H~eronie; czyz nie widzisz, ze nienawidze tego Blakeney'a tysiac razy wiecej od ciebie? Jak namietnie pragne jego smierci, wie tylko pieklo lub niebo; przede wszystkim jednak pragne jego upokorzenia i dlatego doradzam ci i pomagam. Gdy pojmales tego czlowieka, chciales go stawic przed trybunal, poslac na smierc wsrod uciechy calego Paryza i uwienczyc korona meczenska. Bylby ci uragal, pomiatal toba do ostatka, az do stop gilotyny. Ty, twoi poplecznicy i wszystkie straze paryskie nie mieliscie mocy nad nim, gdy byl w pelni swych mlodych sil, przy sprzyjajacym mu zawsze szczesciu. Dzien wyprowadzenia go z wiezienia na gilotyne bylby dniem twej sromotnej porazki. Znalazlszy sie poza cela wiezienna, silny i zdrow, chocby otoczony najsilniejsza straza, umknalby z pewnoscia. Jestem o tym tak przekonany, jak o tym, ze zyje. Znam tego intryganta, ale ty go nie znasz. Nie tylko z moich rak sie wyslizgnal. Spytaj obywatela Collot d'Herbois, sierzanta Bibot przy bramie M~enilmontant, generala Santerre i jego straz. Oni wszyscy moga ci cos o nim powiedziec. Gdybym wierzyl w Boga lub diabla, musialbym przypuszczac, ze ma sily nadprzyrodzone do pomocy i sfore szatanow na zawolanie.
- Предыдущая
- 50/64
- Следующая