Eldorado - Orczy Baroness - Страница 24
- Предыдущая
- 24/64
- Следующая
Po lewej stronie wznosily sie arkady, zamkniete od strony podworza ciezka krata. Przez kraty St. Just ujrzal pare kobiet, siedzacych i chodzacych po podworzu. Pewien czlowiek tlumaczyl towarzyszowi, ze byly to kobiety, ktore dzisiaj jeszcze mialy stanac przed trybunalem, i serce zadrzalo w Armandzie ze strachu na mysl, ze moze Janka znajduje sie miedzy nimi.
Przysunal sie do samej kraty, stanal tuz obok zolnierza, ktory dobrodusznym ruchem ustapil mu miejsca kolo siebie, i zaczal pilnie sledzic znajdujace sie na podworzu osoby. Z poczatku nie mogl odroznic jednej kobiety od drugiej z powodu gestych krat i ruchu, panujacego wsrod tlumu nieszczesliwych istot, ktore jak widma przesuwaly sie bez szelestu po bruku podworza w ciezkim, mglistym powietrzu. Ale z czasem, oczy jego przycmione lzami, przyzwyczaily sie do szarego swiatla. Rozroznil poszczegolne grupy: kobiety siedzialy pod kolumnami arkad, niektore czytaly, inne szyly drzacymi rekami lub naprawialy uboga podarta suknie, jeszcze inne rozmawialy z ozywieniem, a dalej kilkoro dzieci smialo sie wesolo, bawiac sie w chowanego pomiedzy kolumnami.
A wsrod tej calej gromady niewidzialna smierc przechadzala sie powaznie z kosa w reku…
Armand wypatrywal oczy, ale nie zobaczyl ukochanej. Promyk nadziei zaczal rozjasniac ponura jego rozpacz.
Zolnierz, stojacy przy nim, zartowal z jego ciekawosci.
– Czy wybrana twego serca znajduje sie tutaj, obywatelu? – spytal. – Zdawaloby sie, iz pozerasz je oczyma.
Armand, w swym prostym ubraniu, przybrudzonym weglem, z uczerniona twarza, nie wygladal na to, by mogl miec cos wspolnego z arystokratami. Zolnierz spogladal na niego rozbawiony, a widzac jego gorejace oczy, dodal z grubym zartem:
– Czy zgadlem, obywatelu? moze jest pomiedzy ta czereda?
– Nie wiem, gdzie ona jest – odparl Armand mimo woli.
– A wiec czemu jej nie szukasz? – spytal zolnierz.
Czlowiek mowil uprzejmie. Armand, pozerany pragnieniem dowiedzenia sie czegos, przybral postawa wiejskiego zakochanego smarkacza.
– Chcialbym jej szukac, ale nie wiem gdzie. Moja wybrana opuscila dom; niektorzy mowia, ze zdradzila mnie, ale mysle raczej, ze ja zaaresztowano.
– W takim razie, ty niezdaro – rzekl zolnierz ze smiechem – idz prosto do La Tournelle. Czy wiesz, gdzie to jest?
Armand wiedzial doskonale, ale pomyslal, iz bezpieczniej bedzie udawac, ze nie wie.
– Idz prosto przed siebie, pierwszy korytarz na lewo – tlumaczyl zolnierz, wskazujac palcem. – Znajdziesz naprzeciwko drzwi, prowadzace do La Tournelle. Spytaj dozorcy o liste uwiezionych kobiet. Kazdy wolny obywatel republiki ma prawo przegladac rejestry wiezienne. Jest to nowy dekret. Ale jezeli nie wsuniesz pol liwra w reke dozorcy – dodal, znizajac glos – nie dobierzesz sie tak latwo do listy.
– Pol liwra! – zawolal mlodzieniec, usilujac grac swa role do konca – nie jestem w stanie wydac pol liwra na taka rzecz!
– Moze pare sous wystarczy; i to dobre w tych ciezkich czasach!
Armand zrozumial przymowke, i widzac, ze ludzie zwrocili sie w inna strone, wcisnal pare miedziakow do reki uczynnego zolnierza.
Znal doskonale droge do La Tournelle i bylby przebyl co tchu odleglosc, dzielaca go od lozy odzwiernego, ale zmuszajac sie do ostroznosci, szedl wolno przez dlugi korytarz i wzdluz podworza, gdzie znajdowalo sie wiezienie dla mezczyzn. W koncu skrecil na lewo i stanal przed waska drewniana loza, gdzie sekretarz rejestrow wieziennych siedzial do dyspozycji wolnych obywateli. Ale ku rozpaczy Armanda miejsce bylo puste, okienko lozy zasuniete.
Zwrocil sie do pierwszej lepszej strazy, aby sie dowiedziec, o ktorej godzinie sekretarz powroci; zolnierze wzruszyli ramionami i nie dali zadnej odpowiedzi.
Po kilkunastu bezowocnych probach, Armand dowiedzial sie w koncu od poczciwego mieszczucha, obznajmionego z rozkladem czynnosci w Palacu Sprawiedliwosci, ze rejestry wiezienne w calym Paryzu oddawano do uzytku publicznosci jedynie miedzy szosta a siodma wieczorem.
Musial zatem czekac i nastepna godzine spedzil przy kracie podworza wieziennego. Od czasu do czasu mial wrazenie, ze z odleglego konca slyszy glos, ktory dzwieczal mu w uszach od owego pamietnego wieczora, gdy lekkie kroki Janki pierwszy raz weszly na droge jego zycia. Wytezyl oczy, aby ujrzec, skad przychodzil glos, ale srodek podworza byl wysadzony krzewami, ktore zaslanialy mu widok. W koncu, gnany jak potepieniec, wybiegl na ulice. Powietrze bylo lagodne i wilgotne. Mzylo przez caly dzien i drogi zamienily sie w blotniste jeziora.
Ale Armand nie zwazal na to; blakal sie bez celu, nie czujac ani zimna, ani zmeczenia. Przed szosta stal juz na Quai de L'Horloge, pod wielka wieza Palacu Sprawiedliwosci, oczekujac godziny, majacej polozyc kres jego dreczacym oczekiwaniom.
Bez wahania znalazl droge do de La Tournelle i zastal okienko nareszcie otwarte.
Choc Armand przyszedl o wiele za wczesnie, wielu ludzi czekalo juz wkolo okienka.
Dwoch zolnierzy utrzymywalo porzadek, zmuszajac czekajacych, by stali w ogonku wedlug kolei, jak przy kasie teatralnej. Ta grupa ludzi dziwny przedstawiala widok: jedni mieli na sobie proste ubrania, inni lachmany; byly kobiety z czarnymi szalami, zarzuconymi na ramiona, niektore przytykaly chustki do zaplakanej twarzy. Wszyscy milczeli, pograzeni w myslach, pokornie sluchajac rozkazow brutalnych zolnierzy.
Wreszcie przyszedl sekretarz rejestrow i oddal fatalne ksiazki do dyspozycji tych, ktorzy utracili ukochanego ojca, brata lub zone i przyszli przegladac te bezlitosne stronice. Z wnetrza lozy sekretarz robil wszystkie mozliwe trudnosci przy oddawaniu listy. Pytal o swiadectwo lub pozwolenie wladz, bezczelnosc jego nie miala granic. Armand widzial, jak plynely wciaz miedziaki z rak petentow do kieszeni urzednika. Ciemno bylo zupelnie w korytarzu, gdzie dlugi szereg oczekujacych wzrastal z kazda chwila, tylko przy okienku zapalono dla publicznosci kapiaca swiece. Nadeszla wreszcie kolej na Armanda; serce bilo mu tak gwaltownie, ze nie mogl wymowic slowa. Wyciagnal sztuke srebra, bez ogrodek wetknal sekretarzowi i siegnal po liste kobiet.
Sekretarz schowal pieniadze z tepa obojetnoscia i spojrzal na Armanda spod wielkich okularow w koscianej oprawie z wyrazem sytego jastrzebia, patrzacego na bezbronnego ptaka. Widocznie bawily go trzesace sie rece Armanda i niezgrabny sposob, z jakim poslugiwal sie ksiazka i swieca.
– Jaka data? – spytal ostro.
– Jaka data? – powtorzyl Armand niesmialo.
– Ktorego dnia i o ktorej godzinie aresztowano ja? – wrzasnal czlowiek, zblizajac sepi nos do twarzy Armanda. Widocznie srebro poskutkowalo i chcial dopomoc wiejskiemu niedoledze.
– W piatek wieczor – szepnal St. Just.
Rece sekretarza odpowiadaly w zupelnosci calej jego powierzchownosci; byly dlugie i zakrzywione jak szpony jastrzebia.
St. Just przypatrywal mu sie, jak obracal spiesznie kartki ksiazki i brudnym palcem przebiegal kolumne nazwisk.
– Jezeli jest tutaj, to musi znajdowac sie na liscie;
Rzad nazwisk skakal w dzikim tancu przed oczyma Armanda, pot zalewal mu czolo, a urywany oddech rozpieral piersi.
Czy rzeczywiscie zobaczyl nazwisko Janki w ksiazce, czy tez moze rozgoraczkowany umysl stawial mu przed oczyma bledne widziadla, tego nie wiedzial, ale nagle zamajaczyly krwawe litery:
582. Belhomme, Ludwika, 60 lat. Uwolniona – a nizej:
583. Lange, Joanna, 20 lat, aktorka. Square du Roule Nr 5. Posadzona o ukrywanie zdrajcow i szpiegow. Przeniesiona do Temple, cela 29.
Nie widzial nic wiecej, gdyz mial wrazenie, ze zarzucono mu na oczy krwawa zaslone, a tysiac szponow rozrywa mu gardlo i serce.
– Umykaj stad! Na mnie kolej! Czy bedziesz tu spal cala noc?
Ostry glos przemowil te slowa, brutalne rece odepchnely go na bok i wyrwaly swiece z rak. Potknal sie o plyte kamienna na nierownej posadzce i bylby upadl, ale ktos podtrzymal go i wyprowadzil na swieze powietrze.
- Предыдущая
- 24/64
- Следующая