Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness - Страница 50
- Предыдущая
- 50/52
- Следующая
– Hej, ludzie! – zawolal, zwracajac sie do zolnierzy – wygarbujcie pasami grzbiet tego przekletego Zyda!
Zolnierze poslusznie zaczeli zdejmowac ciezkie, skorzane pasy, a Rosenbaum krzyczal tak przerazliwie, ze glos ten mogl z pewnoscia wywolac z otchlani wszystkich patriarchow, aby bronili potomka Izraela przed okrucienstwem wladz francuskich.
– Sadze, ze moge sie spuscic na was, obywatele zolnierze? -zasmial sie szyderczo Chauvelin
– ze wymierzycie temu staremu klamcy najstraszliwsza kare, jaka kiedykolwiek otrzymal. Ale nie zabijcie go – dodal sucho.
– Sluchamy – odpowiedzieli zolnierze jak zwykle niewzruszeni i posluszni.
Chauvelin wiedzial, ze mogl liczyc na swoich ludzi, ktorzy rozdraznieni jego wymowkami i gniewem szukali sposobnosci wywarcia na kims swej zemsty.
– Gdy ten tchorz otrzyma chloste – rzekl do Desgasa – zolnierze zaprowadza nas do wozka i jeden z nich zawiezie nas z powrotem do Calais. Zyd i ta kobieta moga sie wzajemnie pocieszac – dodal twardo – poki nie przyslemy kogos po nich w ciagu dnia. Nie moga uciec zbyt daleko w stanie, w jakim sie obecnie znajduja.
Chauvelin nie dal za wygrana. Wiedzial, ze zolnierze nie zaniedbaja niczego wobec przyrzeczonej nagrody. Ten zagadkowy "Szkarlatny Kwiat", otoczony trzydziestoma ludzmi, nie mogl przeciez umknac po raz drugi. Ale mimo wszystko Chauvelin stracil pewnosc siebie. Zuchwalstwo Anglika pobilo go, a glupota zolnierzy i rozpaczliwe krzyki kobiety pokrzyzowaly jego plany. Wszak bylby dopial celu, gdyby Malgorzata nie weszla mu w droge i gdyby straz okazala odrobine sprytu… Chauvelin zasepil sie gleboko, przeklinajac zolnierzy, Anglika i szalona lady Blakeney.
Cicha noc, pogodna i milczaca, przesycona wonia morza, oblana jasnym blaskiem ksiezyca, mimo szumu srebrzystych fal, tchnela spokojem i urokiem, a Chauvelin przeklinal ja jako noc swej kleski, ktora mu zadal dlugonogi angielski intrygant.
Ryki bitego Zyda krzepily jego serce. Usmiechnal sie i rzucil ostatnie spojrzenie na puste wybrzeze i na drewniana chate, oblana ksiezycowym swiatlem, na owa chate, w ktorej doznal najdotkliwszej porazki, jaka kiedykolwiek spotkala czlonka komitetu bezpieczenstwa publicznego.
Na skale, jakby na lozu z kamieni, lezala zemdlona Malgorzata Blakeney, a o pare krokow od niej wil sie z bolu nieszczesliwy Zyd pod razami republikanskich zolnierzy. Krzyki Beniamina Rosenbauma byly tak przerazliwe, ze musialy w kazdym razie obudzic wszystkie mewy i zniewolic je do przygladania sie ze zdumieniem czynom krolow stworzenia.
– Wystarczy… – rozkazal Chauvelin, gdy jeki Zyda zaczely slabnac i zdawalo sie, ze biedak zemdlal. – Nie mieliscie przeciez go zabijac.
Zolnierze poslusznie wlozyli znow pasy, a jeden z nich kopnal jeszcze Zyda z pogarda w bok na pozegnanie.
– Zostawcie go tu – rzekl dyplomata – i wskazcie mi droge do wozka. Ide z wami.
Zblizyl sie do lezacej Malgorzaty i spojrzal jej w twarz. Wracala powoli do przytomnosci i usilowala sie podniesc. Jej duze niebieskie oczy objely trwoznym spojrzeniem krajobraz, oblany swiatlem ksiezyca, i spoczely z wyrazem zgrozy i litosci na Zydzie, ktorego dzikie ryki uslyszala, wracajac do przytomnosci.
Po chwili spostrzegla Chauvelina. Usmiechal sie ironicznie, a blade oczy spogladaly na nia z wyrazem niewypowiedzianej zlosliwosci.
Z udana galanteria schylil sie i podniosl do ust jej lodowata reke. Malgorzata wzdrygnela sie ze wstretem.
– Zaluje niezmiernie piekna pani, ze okolicznosci zmuszaja mnie do pozostawienia cie w tym pustkowiu. Ale odchodze w tym przekonaniu, ze nie pozostawiam cie bez opieki. Nie watpie, ze nasz przyjaciel – tu obecny Beniamin – aczkolwiek troche zmaltretowany, okaze sie z pewnoscia rycerskim obronca twojej czarujacej osoby. O swicie przysle po ciebie ludzi i az do tego czasu Beniamin bedzie na twoje uslugi.
Malgorzata miala dosc sily, aby odwrocic glowe. Od chwili powrotu do przytomnosci dreczyla ja jedna mysl: co sie stalo z Percym? Co sie dzialo z Armandem?
Nie pamietala, co zaszlo, gdy w nocnej ciszy rozlegl sie wesoly spiew, ktory byl sygnalem smierci.
– Musze cie pani opuscic, niestety – ciagnal dalej Chauvelin – do widzenia, lady Blakeney, zobaczymy sie niebawem w Londynie, mam nadzieje. Czy bede mial przyjemnosc spotkac cie na przyjeciu u ksiecia Walii? Nie? A wiec do widzenia i prosze o najserdeczniejsze pozdrowienie w moim imieniu dla sir Percy'ego.
I skloniwszy sie jeszcze raz, zniknal na skrecie sciezki, poprzedzony przez oddzial zolnierzy.
Rozdzial XXXI. Ucieczka
Na pol przytomna Malgorzata wsluchiwala sie w oddalajace sie kroki. Po chwili dobiegl do niej turkot starego wozka i drobny truchcik kulawej szkapy. Z ulga pomyslala, ze jej smiertelny wrog juz sie oddalil. Nie wiedziala, jak dlugo lezala na twardych glazach. Spojrzala na niebo jasniejace promieniami ksiezyca i czula, jak orzezwiajace powietrze morskie chlodzilo jej palajaca twarz. Dokola trwala cisza i sennie falowalo na pol uspione morze. Tylko mysl Malgorzaty czuwala, dreczona meka niepewnosci.
Nie wiedziala!
Nie wiedziala, czy w tej chwili Percy nie znajdowal sie w rekach wladz republikanskich i nie znosil jak ona katuszy, naigrawan i szyderstwa wrogow. Nie wiedziala, czy skrwawione cialo Armanda nie lezy gdzies w poblizu i czy Percy nie dowiedzial sie, ze jego zona pomogla katom w zamordowaniu brata i jego przyjaciol.
Znuzenie jej bylo tak straszliwe, ze pragnela zostac na zawsze tutaj, pod tym jasnym niebem, kolysana szumem fal i tym balsamicznym jesiennym powiewem, przesyconym taka bezgraniczna melancholia. W gluchej ciszy nie bylo slychac zadnego odglosu. Umilklo nawet slabe echo turkotu oddalajacego sie wozka.
Nagle… rozlegl sie szmer, jakby dzwiek, tak nieoczekiwany, tak dziwny, ze Malgorzata na pol martwa ze znuzenia pomyslala, ze dobroczynny, ostatni sen zblizajacej sie smierci, przynosi jej kojace widziadla.
Byl to poczciwy, potezny, prawdziwie angielski wykrzyknik: do diabla!
Mewy obudzily sie w gniazdach i rozejrzaly ze zdziwieniem.
W oddali huknela sowa, a majestatyczne zlomy skalne niechetnie i wyniosle powtorzyly echo tego bluznierczego przeklenstwa.
Malgorzata nie wierzyla uszom. Dzwignela sie na rekach, wytezyla wszystkie zmysly, aby widziec, slyszec i rozumiec, co sie stalo.
Lecz dzwiek umilkl i znow wybrzeze morskie zatonelo w milczeniu i ciemnosci.
Malgorzata, ktora kilka chwil przezyla jakby w ekstazie, myslac ze sni w tej nocy gwiazdzistej i fantastycznie pieknej, uslyszala znowu ow dzwiek. Serce przestalo jej bic. Spojrzala dokola rozszerzonymi oczami, nie chcac jeszcze wierzyc w rzeczywistosc, w przekonaniu, ze wciaz jeszcze marzy.
– A do diabla, wolalbym, zeby te przeklete katy nie trzepaly tak mocno!
Nie bylo watpliwosci; tylko jedne na swiecie usta na wskros brytyjskie mogly wymowic te slowa takim powolnym, afektowanym tonem.
– Do diabla – powtorzyly te same brytyjskie usta. – Jak Boga kocham – jestem slaby jak szczur!
Malgorzata zerwala sie blyskawicznie. Czy snila, czy te wielkie kamienne skaly sa bramami niebios? Czy wonny powiew wiatru stal sie falowaniem anielskich skrzydel, przynoszacych bezmiar radosci po przebytych cierpieniach? Albo moze po prostu majaczy w goraczce, slyszac ow glos tak dobrze znany.
I znow doszly do niej te same dzwieki na wskros ziemskie, dzwieki kochanej mowy angielskiej, niepodobne w niczym do niebianskich spiewow, ani trzepotu anielskich skrzydel.
Objela spojrzeniem olbrzymie skaly, pusta chate i ogrom piaszczystego wybrzeza. Tam nad nia lub pod nia, za urwista sciana lub w jakiejs rozpadlinie musial znajdowac sie wlasciciel tego glosu, niewidoczny dla jej rozgoraczkowanych oczu. Ten, ktory dawniej draznil ja i niecierpliwil, a ktory obecnie uczynilby ja najszczesliwsza kobieta w Europie, gdyby tylko mogla odgadnac, gdzie sie znajdowal…
- Предыдущая
- 50/52
- Следующая