Выбери любимый жанр

Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz - Страница 18


Изменить размер шрифта:

18

Tymczasem slonce wydostalo sie juz z mgiel wiszacych nad horyzontem i zalalo swiat ciepla jasnoscia. W przybudowce zrobilo sie zupelnie widno.

Krzatajacy sie juz od dawna Antoni mruczal cos pod nosem. Wasil wodzil za nim wzrokiem i nie odzywal sie. Ten brodaty olbrzym wydawal mu sie czlowiekiem niesamowitym, tajemniczym i niebezpiecznym. W jego zachowaniu sie, w pospiechu i w naglych, krotkich zamysleniach, w polusmiechach i w marszczeniu brwi bylo cos, co wywolywalo zabobonny strach. Wasil wiedzial, ze nikt tu teraz nie przyjdzie i ze zdany jest na jego laske. Wiedzial tez, ze zadne prosby nie pomoga, ze Antoni nie odstapi za nic od planu. Bylby moze krzyczal o ratunek, lecz i na to nie mogl sie zdobyc. Patrzal jak urzeczony na niezrozumiale czynnosci Antoniego, na to, jak ten powrzucal rozne narzedzia do wrzacej wody, jak owinal sie przescieradlem, jak ustawil na taborecie zwitki bandazow... Jak wydobyl skads postronki...

Wasilko pomyslal, ze tak musi wygladac kat, szykujacy sie do zadawania tortur. Totez ogarnelo go zdziwienie, gdy nagle uslyszal nad soba cieply i serdeczny glos, tak rozny od zwyklego tonu Antoniego.

Antoni pochylil sie nad nim i mowil pogodnie i zyczliwie:

— No, przyjacielu, smialo, po mesku! Trzeba troche pocierpiec, jezeli chcesz byc znowu dzielnym, dziarskim chlopcem. Wszystko pojdzie dobrze. No, oprzyj sie na mnie.

Wzial go na rece i ulozyl na stole.

— Widzisz — mowil — ja wiem, zes odwazny, ze zacisniesz zeby i ani pisniesz. Ale mozesz mimo woli drgnac i dlatego musze cie przywiazac. Bo takie drgniecie popsuloby mi robote. Dobrze?

— Wiaz — szepnal Wasil.

— I nie patrz tutaj. Spogladaj sobie na pulap albo przez okno na chmurki na niebie.

Ten spokojny glos przynosil nerwom Wasila ukojenie. Czul, jak mocno opasuja go sznury, byl teraz przytwierdzony do stolu tak, ze ruszyc sie nie mogl. Zezujac w bok zauwazyl jeszcze, ze Antoni zakasal wysoko rekawy i dlugo myl rece w parujacej wodzie.

Potem zabrzeczaly narzedzia, jeszcze sekunda i na prawej nodze uczul jakby dwa szybkie dotkniecia rozpalonego drutu. Jeszcze dwa!... Bol stawal sie coraz dotkliwszy. Wasil zacisnal szczeki z calej sily, do oczu naplynely lzy. Zdawalo mu sie, ze mijaja godziny, a bol wciaz wzrastal... Wreszcie przez zacisniete zeby wydobylo mu sie przytlumione, dlugie wycie:

— Aaaaa....

Nagle na zbolala noge spadlo silne uderzenie. Bol byl tak potworny, ze ogniem napelnil szpik w kosciach i targnal miesniami w smiertelnym skurczu. W oczach zawirowaly srebrzyste punkciki.

— Umieram — pomyslal i opadl bezwladnie.

Gdy odzyskal przytomnosc, pierwszym jego wrazeniem byl smak wodki w ustach. Czul sie bezgranicznie oslabiony. Nie mogl podniesc powiek, nie mogl zdac sobie sprawy, gdzie sie znajduje i co sie z nim stalo. Potem poczul zapach dymu tytoniowego, a nastepnie zaczal rozrozniac szept. Dwaj ludzie rozmawiali. Tak, poznal glos ojca i Antoniego.

Z trudem otworzyl oczy. Po chwili oswoily sie ze swiatlem. Naprzeciw na lawce siedzial, wpatrujac sie wen, ojciec. Obok stal Antoni.

— Oczy otworzyl — powiedzial ojciec. — Syneczku, Wasilku! Bog ma nad nami grzesznymi milosierdzie! Niech Jego imie bedzie slawione na wieki wiekow! Syneczku, zyjesz ze ty? Zyjesz?...

— Co nie ma zyc. — Antoni zblizyl sie do lozka. — Zyje i powinien wyzdrowiec.

— To ty mnie nogi zestawial? — szeptem zapytal Wasil.

— A jakze. I wszystko dobrze udalo sie. Strasznie ty je miales polamane, a ten doktor to jeszcze tobie szkody narobil. Teraz musisz lezec spokojnie. Powinno wszystko zrosnac sie.

— I bede... bede chodzic?...

— Bedziesz.

— Jak wszyscy?

— Tak samo.

Powieki Wasila opadly znowu.

— Zasnal — objasnil Antoni. — Niech spi. Sen sile daje.

Rozdzial VII

Juz tydzien pozniej Wasilowi minela goraczka i odzyskal apetyt. Wraz z nadzieja wrocil mu tez humor. Podczas opatrunkow krzywil sie z bolu, ale zartowal. Dogladal go Antoni sam, a gdy we mlynie wiecej bylo roboty, nad chorym czuwaly kobiety.

Nie sposob bylo przed nimi tajemnicy dotrzymac i pewno dlatego wiadomosc o operacji rozeszla sie po okolicy. Ten i ow przyjaciel czy kolezka Wasila zajrzal po drodze, by zamienic z nim kilka slow. I baby ciekawskie przylazily na przeszpiegi, ot, zeby miec o czym plotkowac. Tylko Antoniego unikali i gdy kto zobaczyl, ze on jest w izbie, wycofywali sie od razu.

Tak minal pazdziernik, listopad, grudzien. W wigilie Bozego Narodzenia Wasil zaczal prosic Antoniego, by mu pozwolil sil sprobowac. Antoni jednak tylko warknal groznie:

— Lez i ani sie waz lubki ruszac! Sam powiem kiedy!

Dopiero pod koniec stycznia orzekl, iz czas opatrunek zdjac. Cala rodzina chciala byc przy tym, lecz nikogo nie wpuscil. Sam byl bardzo przejety i drzaly mu rece, gdy odwijal bandaze.

Nogi Wasila jeszcze bardziej schudly, miesnie w nich jeszcze bardziej zwiotczaly. Ale blizny zgoily sie dobrze, a co wazniejsze, znikly guzy i wykrzywienia.

Antoni ostroznie, cal za calem, obmacywal przez cienka skore kosci.

Zamknal przy tym oczy, jakby mu wzrok przeszkadzal. W koncu odetchnal i mruknal:

— Porusz palcami... A teraz ostroznie stopami... Boli?...

— Nie, nie boli — zdyszanym ze wzruszenia glosem odpowiedzial Wasil.

— A teraz sprobuj zgiac kolana... — Boje sie.

— Smialo, no!

Wasil spelnil rozkaz i ze lzami w oczach spojrzal na Antoniego.

— Moge zgiac! Moge!

— Czekaj, nie za duzo. Podnies teraz te noge lekko... o tak, a teraz te... Z wysilkiem i drzac na calym ciele z wrazenia Wasil wykonywal nakazane ruchy.

— A teraz nakryj sie i lez. Tydzien polozysz. Pozniej zaczniesz wstawac.

— Antoni! — Co?

— To znaczy... to znaczy, ze... bede mogl chodzic?...

— Tak samo jak i ja. Nie od razu. Przyuczyc sie musisz. Z poczatku jak male dziecko na nogach nie ustoisz.

I byla to prawda. Dopiero w dwa tygodnie po zdjeciu opatrunku Wasil zdolal bez pomocy laski obejsc izbe dookola. Wtedy to Antoni zwolal do przybudowki cala rodzine. Przyszedl Prokop i Agata, i obie mlode kobiety, i mala Natalka.

Wasil siedzial na lozku kompletnie ubrany i czekal. Gdy zebrali sie wszyscy, wstal i obszedl izbe wolnym i slabym, ale rownym krokiem. Stanal w srodku i zasmial sie.

Wowczas baby wybuchly takim placzem i takim zawodzeniem, jakby najwieksze nieszczescie sie stalo. Matka Agata chwycila syna w objecia, trzesac sie od szlochu. Tylko stary Prokop stal nieruchomy, ale i jemu po wasach i po brodzie splywaly lzy.

Gdy baby nie ustawaly w wybuchach smiechu i placzu, Prokop skinal na Antoniego.

— Chodz ze mna.

Wyszli z przybudowki, obeszli dom i weszli do sieni.

— Dawaj swoja czapke — rozkazal Prokop. Wzial ja i zniknal za drzwiami pokojow. Nie bylo go z dziesiec minut. Nagle drzwi otworzyly sie. W obu rekach stary niosl czapke. Wyciagnal ja do Antoniego.

— Masz, bierz! Same uczciwe carskie imperialy. Na reszte zycia tobie starczy. Tego dobra, cos ty mi wyrzadzil, pieniedzmi nie zaplacisz, ale co moge, to daje. Bierz!

Antoni spojrzal na niego, pozniej na czapke: byla prawie pelna malych, zlotych monet.

— Co ty, Prokop?! — Antoni odstapil o krok. — Co ty? Chyba rozum straciles.

— Bierz — powtorzyl Mielnik.

— A po coz mnie to?! Ja nie potrzebuje. Dajze spokoj, Prokop. Czy ja dla pieniedzy?... Przez serdecznosc, za twoja zyczliwosc! I chlopaka zal mi bylo.

— Wez!

— Nie wezme — stanowczo odpowiedzial Antoni. — Dlaczego?...

— Nie zda mi sie to bogactwo na nic. Nie wezme!

— Z serca daje, Bog widzi, ze z serca. I nie zaluje.

— A ja z serca dziekuje. Dziekuje, Prokop, za twoja dobra wole, ale nie trzeba mi pieniedzy. Chleb mam, na tyton i odziez zarobie, po co mi?! Mielnik namyslal sie przez chwile.

— Daje — powiedzial wreszcie — ty nie bierzesz. Twoja rzecz. Wiadomo, sila ci nie wepchne. Ale i tobie tak nie wolno! Coz ty, Antoni, chcesz mnie odmowic wdziecznosci? Coz ty chcesz, zeby mi ludzie oczy wykluwali, ze ja tobie za taka sprawe niczym nie odplacil?... Nie wolno tobie tak nie po chrzescijansku, tak nie po ludzku postapic. Nie bierzesz zlota, to przyjm co innego. Badz gosciem u mnie. Zyj z nami jak rodzony. Chcesz czasem co pomoc we mlynie albo w gospodarstwie, pomagaj, nie zechcesz, nie pomagaj. Tak zyj jak u wlasnego ojca.

18
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Dolega-Mostowicz Tadeusz - Znachor Znachor
Мир литературы