Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred - Страница 26
- Предыдущая
- 26/27
- Следующая
– Skinner? – pan Norris znowu wpatrywal sie w syna.
– Ja… ja… – zajaknal sie Chudy i nagle spojrzal wsciekle na Cody’ego. – Dalem je Cody’emu. Tato! Powiedzial mi, ze je zgubil przy pozarze! Nie mowil mi…
– Ty tchorzu smierdzacy! – wrzasnal Cody. – Okay, to moje klucze. Upuscilem je w stajni, kiedy bralem stamtad ten meksykanski kapelusz, i Skinner wiedzial o tym!
Wszyscy patrzyli na przysadzistego rzadce.
– Ci durni kowboje to moi przyjaciele – mowil ze zloscia. – Popadli w klopoty, a ja jestem im winien przysluge, wiec przyszli do mnie. Pozwolilem im biwakowac i ukrywac sie na ranczu pana Norrisa. Idioci rozpalili ognisko, choc im mowilem, zeby tego nie robili, i doprowadzili do pozaru poszycia. Wiedzialem, ze jak sie pan Norris dowie, to mnie wyrzuci. No to poszedlem do Alvarow i zobaczylem kapelusz Pica w stajni. Zabralismy go i podrzucili pozniej kolo ogniska. Tylko ze upuscilem w stajni te przeklete klucze!
– Wiec dlaczego po nie nie wrociles? – zapytal szeryf surowo.
– Spieszylem sie, zeby podrzucic ten kapelusz, i balismy sie, ze nas ktos zobaczy i… – odpowiedzial Cody niepewnie.
– I stajnia stala w ogniu! Moge sie zalozyc! – wykrzyknal Pete.
– Tak – przyznal Cody zgnebiony. – To nie ja, wie pan? Nie chcialem przysporzyc zadnych strat ani skrzywdzic nikogo. Zalezalo mi tylko na tym, zeby pan Norris sie nie dowiedzial, ze Cap, Pike i Tulsa koczowali na jego ziemi i wywolali pozar. Ale te glupie wloczykije uslyszeli, ze chcemy dostac ranczo Alvarow i mysleli, ze mi pomoga, jak podpala stajnie i hacjende! Nie wiedzialem, co zamierzaja robic, poki nie bylo za pozno. A moje klucze zostaly w stajni!
– Ale wiedzial pan zapewne, co pan robi, kiedy usilowal nam przeszkodzic w udzieleniu pomocy Alvarom – powiedzial gniewnie Bob. – Pan i Chudy! Weszyliscie, podsluchiwaliscie pod oknem, usilowaliscie nas nastraszyc!
– Wykonywalem tylko moja prace! – bronil sie Cody.
– Prace! – warknal pan Norris. – Juz jej nie masz! Idz i zabieraj swoje rzeczy. Wyrzucam cie, Cody!
– Moze pojsc po swoje rzeczy, ale z moim zastepca – powiedzial szeryf. – Jest aresztowany za falszywe oskarzenie Pica Alvara i moze takze za podpalenie.
Szeryf z zastepca zabrali Cody’ego do swego samochodu. Pan Norris odeslal Chudego do wozu terenowego i zwrocil sie do chlopcow.
– Chcialem miec ranczo Alvarow i bede je mial – powiedzial otwarcie. – Nigdy jednak nie chcialem tego osiagnac nieuczciwa droga. Przepraszam.
Komendant Reynolds przed odejsciem powiedzial do chlopcow z usmiechem:
– Oczysciliscie z zarzutow niewinnego czlowieka. Zwolnimy Pica natychmiast. Odwaliliscie kawal dobrej roboty!
Kiedy zostali sami, wujek Tytus spojrzal na zegarek i wyslal Hansa i Konrada po ciezarowke.
– Czas, zebyscie wszyscy czterej umyli sie i cos zjedli. Potem zobaczymy, czy macie dosc sil, zeby isc do szkoly.
– Musimy jednak zostac tu jeszcze przez pietnascie minut. Mysle, ze tyle wystarczy – powiedzial Jupiter.
– Zostac tu jeszcze? Dlaczego? – zdziwil sie wujek Tytus.
– Na co wystarczy pietnascie minut? – zapytal Bob.
– Och, na powstrzymanie pana Norrisa od przejecia rancza Alvarow, oczywiscie – odpowiedzial Jupiter nieco pompatycznie. – Na znalezienie miecza Cortesa.
– Zapomnialem o tym! – wykrzyknal Diego. – Mowiles, ze masz odpowiedz.
– Mam. Za mna – rzekl Jupiter.
Ruszyl do szosy lokalnej, a chlopcy z wujkiem Tytusem za nim. Deszcz przestal padac i poranne slonce przedzieralo sie przez chmury. Gdy sie zblizyli do mostu nad strumieniem, Jupiter zatrzymal sie.
– Czy pamietacie zapis w dzienniku amerykanskiego porucznika? Napisal, ze zobaczyl don Sebastiana z koniem i mieczem w reku na grani wzgorza, pamietacie?
– Pewnie – odpowiedzial Pete. – Tam bylo wszystko pokrecone, bo jak sie wychodzi z hacjendy, nie ma zadnego wzgorza za rzeka.
– Jest teraz – powiedzial Jupiter tryumfalnie. – Bylo tez w 1846 roku. Patrzcie!
Za strumieniem, ktory byl teraz rzeka, widnial wyraznie posag czlowieka na bezglowym koniu na grzbiecie wysokiego wzgorza!
– W 1846 roku i wczesniej, rzeka Santa Inez musiala miec dwie odnogi – mowil Jupiter. – Nie odczytalismy tego na starych mapach, bo rzeka i strumien wygladaja na mapie tak samo. Ale w 1846 roku, kiedy porucznik tu przebywal, strumien byl rowniez rzeka. Ktoregos dnia ziemia osunela sie ze wzgorza w poblizu tamy i uformowala wzniesienie, ktore odcielo jedna odnoge rzeki. Moze stalo sie to wskutek tego samego trzesienia ziemi, ktore zamknelo jaskinie. Tak czy inaczej, polowa rzeki stala sie strumieniem i wyschla. Wszyscy zapomnieli, ze byla to kiedys rzeka.
– Wiec porucznik mial racje! – wykrzyknal Bob. – Rzeczywiscie widzial don Sebastiana na wzgorzu za rzeka Santa Inez. Widzial go stojacego przy posagu i myslal, ze kon jest prawdziwy. Byl tu obcy i nic nie wiedzial o posagu.
– Tak bylo, dokladnie.
Jupiter przeszedl przez most i wraz z innymi zaczal sie wspinac na strome wzgorze. Pete spojrzal w gore na bezglowego konia.
– Don Sebastian musial akurat chowac ten pokrowiec, gdy go zobaczyl porucznik – powiedzial. – Czy myslisz, Jupe, ze w tym posagu jest jakas wskazowka, ktora przeoczylismy?
– Popioly… Prochy… Deszcz-Ocean – wyrecytowal pulchny przywodca zespolu. – Bylem przekonany, ze jest to ostatnia wiadomosc don Sebastiana, zostawiona synowi, i mialem racje! Myslcie, chlopaki! Deszcz pochodzi z oceanu i na koniec do oceanu wraca. Dokad wracaja popioly? Dokad wracaja prochy? Hiszpanscy Kalifornijczycy byli bardzo religijni. Byli…
– Popioly do popiolow! – wykrzyknal Diego
– I prochy do prochow – zawtorowal mu Bob. – Fraza z modlitwy pogrzebowej! Oznacza, ze na koniec wszystko wraca tam, skad przyszlo. Skad wzielo poczatek.
– Tak! – potwierdzil Jupiter. – Smiertelnie ranny, don Sebastian mial malo czasu. Zostawil Josemu wiadomosc, ktora ten powinien byl zrozumiec od razu. Jose musialby sobie uswiadomic, ze ojciec staral sie ocalic miecz z rak Amerykanow, i te cztery slowa powiedzialyby mu, gdzie miecz jest. A wiec tam, skad przyszedl. U samego Cortesa!
Doszli na szczyt wzgorza i staneli przed bezglowym koniem z jego brodatym jezdzcem, spogladajacym dumnie na ziemie Alvarow.
– Myslisz, ze miecz jest jednak ukryty w posagu? Tak jak pokrowiec? – zapytal wujek Tytus.
– Ale mysmy przeciez obszukali posag. Tam nie ma gdzie schowac miecza! – powiedzial Diego.
– Tylko mi nie mow, ze go zakopal – jeknal Pete. – Na nastepne sto lat mam dosc kopania.
– Nie – uspokoil go Jupiter. – Mysle, ze obejdzie sie bez kopania. Pamietacie, jak od poczatku dziwilismy sie, ze don Sebastian wyjal miecz ze skorzanego pokrowca? Pokrowiec zabezpieczal cenny miecz, a jednak don Sebastian go usunal. A wiec teraz wiem dlaczego.
– Dlaczego, Jupe?!.
– Powiedz nam!
– Gdzie jest miecz?
Jupiter usmiechnal sie szeroko.
– Pamietacie garnek z czarna farba w jaskini? Z farba, ktora don Sebastian napisal wiadomosc? A wiec uzyl tej farby takze w innym celu. Sprawil, ze miecz wrocil tam, skad sie wzial. Miecz nie jest ukryty w posagu, jest ukryty na posagu!
Siegnal do wiszacego u boku drewnianego posagu Cortesa miecza i pociagnal go. Miecz oderwal sie i kiedy, osuwajac sie z rak Jupe’a, uderzyl o bok bezglowego konia, zadzwieczal! Jupiter wyjal swoj scyzoryk i zaczal skrobac czarna powierzchnie pochwy miecza. W tym wlasnie momencie slonce przedarlo sie przez chmury.
Na oskrobanej powierzchni zalsnil srebrzysty metal i dlugi rzad klejnotow rozjarzyl sie wieloma barwami.
– Oto miecz Cortesa – powiedzial Jupiter, unoszac miecz ku sloncu.
- Предыдущая
- 26/27
- Следующая