Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred - Страница 14
- Предыдущая
- 14/21
- Следующая
– To oni! – Pete szarpnal przyjaciela za reke. – Nie pokazujmy sie!
– Kto? – zaszemral teatralnym szeptem Jupe.
– Ludzie z zielonego chevroleta. Stoi na parkingu policyjnym. Te same numery: 3, 2, T, A, Calif. Oni porwali myszka!
Dwaj mezczyzni najwyrazniej szukali przedstawiciela prawa. Jeden z nich byl lysiejacym czterdziestolatkiem z brodawka kolo nosa, drugiemu zas, o posturze napastnika wagi ciezkiej, pod lewa pacha odstawala marynarka.
– Trzyma tam gnata! – zaszeptal Pete. – Albo gliniarze, albo gangsterzy. Skoro porwali Mortimera, to raczej…
Mezczyzni zagladali do kolejnych pomieszczen. Na szczescie omineli wejscie do meskiej toalety. Wtedy na pewno natkneliby sie na detektywow.
– Nino – powiedzial bokser glosem z dna beczki – wrocisz tu sam. I zrobisz to, co nalezy.
Lysiejacy skinal glowa. Obaj, tupiac, wycofali sie na parking. Po chwili slychac bylo chrzest zwiru strzelajacego spod kol zielonego wozu.
– Nino – zamruczal Jupe. – Jeszcze jeden makaroniarz. Czy w tym miescie mieszkaja sami Wlosi?
Bob ocknal sie, czujac dziwny zapach dochodzacy z glebi pomieszczenia. Najpierw sprawdzil, czy zyje. Potem obmacal glowe, rece i nogi. Wszystko znajdowalo sie na swoim miejscu. Dodatkiem okazal sie tylko guz. Bolal i powodowal szum w lewym uchu. Oczy chlopca dlugo przystosowywaly sie do ciemnosci. W koncu zaczal odrozniac dwie szpary i wiekszy jasniejszy przesmyk pomiedzy ceglami. Nie wiedzial, gdzie jest. To cos, co wiercilo w nosie zapachem zbutwialych lisci, plynelo z jasnosci, ktora z trudem mozna bylo uznac za promyk swiatla. Usiadl, dziwiac sie, ze nikt go nie zwiazal. Ani nie zalozyl kajdankow. Nie byl tez przykuty lancuchem do sciany, co ogladal nie tak dawno na jednym z kanalow telewizji specjalizujacej sie w krwawych horrorach.
– Dobrze, ze to dla mnie nie pierwszyzna! – pomyslal glosno. I zaraz zakryl usta dlonia. Nie wiedzial, czy ktos go nie podsluchuje. Dotknal dlonia sciany, przy ktorej lezal. Byla sucha i szorstka. – A zatem nie jestem na dnie studni – teraz myslal po cichu. – Czyzby to byl grobowiec? – Przypomnial sobie wedrowke za Juanita. I lufe pistoletu dotykajaca plecow. – Gadajacy grobowiec. – Podpelzl na kolanach w strone szczeliny. Zdziwil sie, ze jego maly plecaczek z wyposazeniem nie zostal mu odebrany. Wisial wciaz na lewym ramieniu.
– Tak szybko mnie wrzucono, ze nikt z moich oprawcow nie sprawdzil, co mam? A przeciez nigdy nie ruszam sie bez latarki! – Snop swiatla omiotl sufit wykonany ze sczernialych, drewnianych belek poprzerastanych korzeniami traw, betonowa podloge i sciane z pogruchotanych desek. – Przywlekli mnie tedy? – pomyslal zdziwiony. – Moze da sie wyjsc?
Ale to, co zobaczyl, zmrozilo mu krew w zylach. Trzy rozbite sarkofagi nosily slady przemocy. Wokol walaly sie ludzkie czaszki i kosci. – Zlodzieje? – wstrzasnal sie na widok wyszczerzonych zebow. Z otwartych trumien zwisaly resztki zbutwialych tkanin. Jedna z nich przypominala weselny welon panny mlodej.
– Gdzie ja jestem? – przerazil sie nie na zarty. – Czy kiedykolwiek stad wyjde? Moze zamienie sie w taki sam szkielet jak ten, co tarasuje przejscie? – Bob cofnal sie, gaszac latarke. Nie byl pewien, na jak dlugo starczy mu baterii.
Postanowil uspokoic sie, pomyslec i znalezc wyjscie z niecodziennej sytuacji. Pomimo silnego zapachu butwiejacych szczatkow w grobowcu nie brakowalo tlenu. To znaczy, ze skads dociera powietrze. Znow blysnal latarka. Ogarnal swiatlem wszystkie katy. Tak, to co wzial za rozbite garnki, bylo w rzeczywistosci pozostaloscia po oliwnych kagankach. Wewnatrz wciaz tkwily knoty.
– To mi pozwoli zaoszczedzic latarke. Trudno, musze sie przemoc, by przejsc pomiedzy nieboszczykami! – przypomnial sobie, jak przed laty straszyl Vanesse plastikowym szkieletem. I jak zasmiewal sie z przerazenia dziewczyny. A robil to, by… sie przypodobac. By piekna kolezanka ze szkolnej lawy choc raz zwrocila na niego uwage! By przestala sledzic cielecym spojrzeniem kazdy krok Pete’a Crenshawa! Ludzie, kiedy to bylo?
Nagle zamarl. Zgasil latarke, zatrzymujac sie w pol kroku. Z daleka uslyszal czyjes glosy. Slow nie rozroznial. Potem wszystko zagluszyl szum wentylatora.
– To dlatego powietrze dochodzi az tutaj! – wyszeptal.
I natychmiast przestal sie bac. Skoro w poblizu sa zywi ludzie… ci, ktorzy nie zdazyli w proch sie obrocic, nic zlego mu nie zrobia. Znow blysnal latarka. Kaganek nie byl na oliwe, tylko na jakis inny tluszcz. Zapalki Bob mial w bocznej kieszonce. Plomyk zatrzymal sie nad skreconym z nitek knotem. Pelgajace swiatlo wydalo sie w tym wnetrzu czyms zupelnie naturalnym. Nawet trumny, zakurzone i zrzucone jedne na drugie, nie robily tak makabrycznego wrazenia jak piec minut wczesniej. Na zegarku byla godzina dwudziesta druga. Datownik wskazywal szesnasty pazdziernika dwutysiecznego roku. A zatem jestem tu od czterech godzin! – pomyslal, przeskakujac rozdziawiona w upiornym usmiechu, zbrazowiala czaszke. – Jesli to grobowiec rodzinny Whitehouse’ow, to lezycie tu, biedacy, prawie od stu lat!
Deska oddzielajaca trumny od nastepnej niszy skrzypnela. Wionelo swiezsze powietrze. Bob oslonil dlonia delikatny plomyk. Zatrzymal sie, siegajac do kieszeni. No tak! Zabrali telefon komorkowy!
Nisza wydluzala sie w nieskonczonosc. Dwa razy potykal sie o resztki zakurzonych trumien. Nie wszystkie otwarto. Czesc debowych, zdobnych w srebrne okucia zachowala sie w doskonalym stanie. Nazwiska nieboszczykow powtarzaly sie: Stanley Whitehouse, Margaret Whitehouse-Brown, Laura Thompson-Whitehouse. Bob znow uslyszal glosy. Dobiegaly z lewej strony. Zblizyl sie do sciany. Dotknal dlonia gladkiej, zimnej plyty bez zadnej rysy czy zadrapania.
– Nie, tedy nie ma wyjscia! – mruknal. – Trzeba wspiac sie wyzej. Po sarkofagach. A jak sie to wszystko zawali? Jak spadne na stos kosci Whitehouse’ow? Pogrzebia mnie zywcem za zaklocenie wiecznego spoczynku! – detektyw zmarszczyl brwi. Przeczyszczone okulary nieco poprawily widocznosc. – Trudno! Musza zrozumiec, ze nie znalazlem sie wsrod nich z wlasnej woli. Nie zamierzam ograbic zadnego z nich z bizuterii ani innych precjozow, o ile je maja! Chce tylko wyjsc. – Bob ostroznie stawial stopy. Podciagnal sie, opierajac piety o srebrna ozdobe trumny. Juz mial zrobic nastepny ruch, gdy nagle zobaczyl cos, co go zaskoczylo. Wsrod ornamentow wyraznie odroznial sie wieniec z lisci akantu z literami: PO. – Osborne? – zdumial sie. Zamiast wlazic wyzej, wyjal swoj gruby notes. Przy pelgajacym plomyczku odczytal pogieta tablice grobowa: Claudia Tarvi, zona Prospera Osborne’a. Zmarla 31 grudnia 1931 roku.
– Tarvi to wloskie nazwisko! – usmiechnal sie, wpisujac je do notesu. – I nowy slad! Osborne’owie. Ich medalion wyglada tak samo. Glowe dam, ze lezaca tutaj Claudia tez go ma na szyi! Tfu! Co ja bredze. Wcale nie chce ogladac jej szyi! – Bob z wysilkiem, sapiac i kaszlac, bo kaganek smrodzil niczym stara, zdezelowana rura wydechowa, wdrapal sie na sama gore.
Siedzac na pokrytej brudem trumnie kolejnego potomka szlachetnego rodu, zdal sobie sprawe, ze ma szanse. Nad glowa wisiala sprochniala deska. Za nia druga. A z samej gory przedzieral sie, nikly bo nikly, ale jednak poszum wiatru.
– Pekniesz, Pete Crenshaw, jak ci opowiem o swoich wyczynach gimnastycznych! – zasmial sie cichutko. I znow umilkl.
Glos, dochodzacy z lewej tym razem, byl wyrazny. I doskonale znany!
– Jedziemy! – postanowil Jupiter Jones, gdy po raz drugi na ekranie komputera ukazal sie e-mail: “Chlopak zginie, jesli nie odpowiecie do polnocy!”.
Pete Crenshaw zgrzytnal zebami.
– Znajdziemy Boba, chocbysmy mieli poszarpac na strzepy nasze szare komorki! Mial sledzic Juanite, tak?
– Tak. Jedziemy do biura turystycznego. Bob wszedzie pozostawil znaki. Zawsze tak robimy.
I rzeczywiscie. Pierwsza koniczynke z zielona strzalka dojrzeli w bocznej uliczce. Dalsze odkrywali z trudem, ale nie bez powodzenia.
- Предыдущая
- 14/21
- Следующая