Dolina Smierci - Hitchcock Alfred - Страница 19
- Предыдущая
- 19/24
- Следующая
Rozejrzal sie dokola. Zauwazyl, ze wiele kwiatow i krzakow paproci rosnacych obok strumienia ma brazowa barwe. Czesc z nich juz zwiedla. Natomiast brzegi strumienia, ktory wydawal sie dotad krystalicznie czysty, pokrywala szara, pienista powloka.
– Spojrz na te piane – zwrocil sie do Boba.
– Ale swinstwo. Co to jest?
– Nie wyglada na twor natury, prawda?
– Moze to jakis rodzaj zanieczyszczenia wody?
– Moze – zgodzil sie Jupiter. – Oczy mnie pieka. Wynosmy sie stad.
Ostatnie zlote promienie slonca znikly za gorami. Dolina pograzyla sie w mroku. Zrobilo sie zimno, wiec chlopcy wlozyli kurtki. Poszli dalej wzdluz strumienia, przedzierajac sie przez geste, zbrazowiale zielsko, usychajace w poblizu wody.
– Katastrofa naszego samolotu byla komus na reke – powiedzial z namyslem Jupe. Siegnal do kieszeni po wafelek i zaczal go jesc.
– Jak to? – spytal Bob. Napil sie wody z butelki, a potem rowniez wyjal swoj balonik.
– Najpierw wysiadla elektryka – Jupiter mowil z pelnymi ustami – i spadlismy. A ktoz czekal w poblizu i chcial porwac twojego ojca? Oliver Nancarrow.
– Ojej! – Bob zrobil wielkie oczy. – Myslisz, ze to on specjalnie uszkodzil samolot?
– On lub ktorys z jego ludzi.
Chlopcy w milczeniu jedli baloniki.
– Co teraz zrobimy? – spytal wreszcie Bob. – Musimy odnalezc tate!
– Idziemy dalej – zdecydowal Jupiter. – Jesli sie nie myle, ta dolina ciagnie sie z poludnia na polnoc. To znaczy, ze droga, o ktorej mowila Mary, jest przed nami. Moze spotkamy tam Pete’a lub kogos ze sluzby lesnej.
– W porzadku. Przynajmniej Nancarrow nie przyjdzie tu za nami. Nie mial szczegolnej checi na wspinaczke.
– Moze zdolamy tez ustalic, co sprawia, ze Indianie choruja – dodal Jupe.
Dojedli baloniki, a papierki schowali do kieszeni, by nie zasmiecac dzikiej przyrody.
W dolinie panowaly ciemnosci, lekko rozjasnione przez gwiazdy migocace na niebie. Ponad gorami powoli wschodzil okragly ksiezyc.
Wyczerpani chlopcy szli dalej w jego swietle. Maszerowali brzegiem strumienia, to znowu oddalali sie od niego, by nie ugrzeznac w bagnistym terenie. Nagle Bob przystanal jak skamienialy.
– O co chodzi? – spytal szybko Jupiter.
Bob wskazal dlonia bez slowa. Okolo dwudziestu metrow dalej cos bialego jarzylo sie przerazliwie w swietle ksiezyca.
Serce Jupitera zaczelo mocno walic.
– Czczy t…ty widzisz to samo, co ja? – wyjakal Bob.
Podeszli blizej. Zobaczyli, ze na ziemi lezy wiecej jarzacych sie przedmiotow, rozrzuconych na duzej przestrzeni miedzy krzakami i glazami.
Bob drzal na calym ciele. Jupiter probowal odgrywac bohatera, lecz takze trzasl sie ze strachu.
Stali nad lezaca na ziemi dluga, srebrzysta koscia.
– S…spojrz, jaka dluga – wydukal Bob.
– Ludzki piszczel – rozpoznal Jupiter. – Wyglada na to, ze trafilismy na indianski cmentarz.
– Bylbym jeszcze szczesliwszy, gdybym go ominal – stwierdzil Bob. – Sluchaj, lawina musiala odslonic te kosci. Jak myslisz, ile ich tu jest?
Kosci lezaly porozrzucane na wielkim osuwisku, ktore zeszlo z pobliskiego urwiska. Niektore wystawaly z ziemi.
– Widze nastepny piszczel – powiedzial Jupe. – A takze kosc udowa, kilka zeber i fragmenty kregoslupa. Niemal kompletny ludzki szkielet.
– Jest i czaszka! – zawolal Bob. – To okropne!
Czaszka straszyla pustymi oczodolami i czarnym trojkatem w miejscu, gdzie niegdys byl nos. Zeby w opadlej szczece szczerzyly sie na wieki w upiornym grymasie.
– Cos tu jest! – Jupiter podniosl z ziemi jakis blyszczacy przedmiot. Byla to srebrna klamra od paska z umieszczonym posrodku ogromnym turkusem.
– Taka sama, jaka mial Daniel – stwierdzil Bob.
– Prawdopodobnie nalezala do jego wujka. – Jupiter schowal klamre do kieszeni.
– Ale on opuscil wioske zaledwie miesiac temu. Te kosci…
– Mogly je oczyscic dzikie zwierzeta.
Jupiter wpatrywal sie w czaszke. Nie odczuwal juz strachu. Tylko mdlosci. I smutek.
– Popatrz. – Wskazal na dwa okragle otwory.
– Dziury po kuli?
– Tak. Przebila czaszke na wylot. Ktos najwyrazniej zamordowal wuja Daniela.
Pete maszerowal wytrwale. Noc byla zimna, chlopca ogarnialo coraz wieksze zmeczenie. W koncu zszedl z drogi i usiadl pod jakas sosna. Owinal sie kocem z mylaru, postanawiajac chwile odpoczac. Wtem uslyszal odglosy jadacych ciezarowek. Zmierzaly jednak nie tam, dokad chcial sie dostac, lecz w strone gor, skad wlasnie przyszedl.
Znuzony Pete usiadl pod drzewem. Ciezarowki minely go, jadac na postojowych swiatlach. “Bardzo dziwne” – pomyslal chlopiec, zapadajac w drzemke. Dlaczego kierowca nie wlaczyl drogowych…
Wydawalo mu sie, ze spal twardym snem, kiedy znowu poderwal go warkot silnikow. Spojrzal na zegarek. Dochodzila polnoc.
Podniosl sie z wysilkiem. Tym razem pojazdy sunely tam, dokad i on zmierzal – ku szosie. Musial je zatrzymac. To byla jedyna szansa, by szybciej dotrzec do miejsca, gdzie bedzie mogl poprosic o pomoc dla pana Andrewsa, Boba i Jupitera.
Chlopiec dowlokl sie na skraj drogi i zaczal wymachiwac nad glowa srebrnym kocem. Ciezarowki powoli toczyly sie w jego strone.
– Stac! – wrzasnal. – Stac!
Pojazd jadacy na czele zwolnil, to samo zrobil ten z tylu.
Podniecony Pete podbiegl do kabiny od strony pasazera. Pierwsza z ciezarowek stanela; kierowca otworzyl szeroko drzwi. Chlopiec wszedl na stopien i zaczal gramolic sie do srodka.
Podniosl glowe. Na wysokosci oczu zobaczyl lufe karabinu. Po krzyzu przebiegl mu zimny dreszcz. Przypomnial sobie slowa Jupitera: “M-16 sluza do zabijania ludzi”.
– Wsiadaj – warknal Biff. Usmiechnal sie zlowieszczo.- Gdzie sa twoi kumple, chloptasiu?
Jupiter i Bob poczuli, ze musza odpoczac. Owineli sie w koce i zasneli na lozu z paproci, z dala od miejsca, gdzie znalezli szkielet. Nie rozpalili ogniska, gdyz uwazali, ze Nancarrow lub ktorys z jego ludzi moglby je zauwazyc.
Wstali o swicie i ruszyli w droge. W zoladkach burczalo im z glodu, ale jedyne, co mieli, to surowa kukurydza, ktorej nie mogli ugotowac. Patrzyli tesknym wzrokiem na rosliny i kwiaty, zastanawiajac sie, czy sa jadalne. Obaj znali jednak stara zasade przezycia i w dziczy: jesli masz watpliwosci, czy cos nadaje sie do jedzenia, nie wkladaj tego do ust. Dzielnie znosili wiec glod. Jupe na pocieche pomyslal o zbednych kilogramach, ktore wlasnie tracil.
Maszerowali wytrwale, majac strumien po lewej stronie. Nie bylo tam zadnej sciezki, wiec szli bardzo wolno. Wstrzymujac oddechy, mineli gorace siarczane zrodla. Od czasu do czasu na powierzchni wody widzieli szara piane lub wirujace, roznokolorowe plamy oleju.
W koncu dotarli na szczyt wzniesienia. Przystaneli i po raz pierwszy mogli sie napawac ciezko odniesionym sukcesem. Dochodzilo poludnie. Przed oczami mieli drugi kraniec zielonej doliny, lsniacej w blasku slonca. Dolina byla bardzo szeroka. Konczyla sie zboczem rzadko porosnietym drzewami, miedzy ktorymi plynal strumien.
– Jest droga! – zawolal Bob, sciagajac czapeczke na tyl glowy.
Niewielki trakt prowadzil do gornej partii doliny przez gleboki, waski wawoz, ktorym plynal strumien. Zrobiono go na krawedzi tuz powyzej drugiego brzegu strumienia. Ciagnal sie przez kilkaset metrow i konczyl na plaskim, ubitym okregu, przeznaczonym do zawracania.
– Nie wyglada jak droga do zwozki drewna, ktora opisywala Mary – powiedzial Bob.
– Ani troche – zgodzil sie Jupiter.
Z trudem przeszli przez strumien. Smrod stawal sie coraz trudniejszy do zniesienia. Chlopcy wstrzymali oddechy i spojrzeli pod nogi. Na powierzchni wody unosily sie plamy oleju, tworzac wielobarwna tecze. Wzdluz strumienia ciagnely sie niewielkie czarne kaluze, wypelnione substancja podobna do smoly. Rosnace w poblizu rosliny uschly lub wlasnie dogorywaly. Bob i Jupe szybko poszli dalej, lapczywie chwytajac powietrze.
- Предыдущая
- 19/24
- Следующая