Выбери любимый жанр

Dolina Smierci - Hitchcock Alfred - Страница 14


Изменить размер шрифта:

14

Pete obrocil glowe i z niedowierzaniem popatrzyl na przyjaciol.

– Jak kiedykolwiek zdolamy ci sie odwdzieczyc? – Jupe poklepal Pete’a po plecach.

– Porozmawiamy o jezdzie! – Bob wyszczerzyl zeby, tracajac przyjaciela w ramie.

Pete zaczal sie glosno smiac.

– Prosze bardzo, idioci! Zamierzacie siedziec tu przez caly dzien? Musze obejrzec, jak wyglada maszyna. Zwracam uwage, ze nawet nie moge otworzyc drzwi.

Chlopcy wygramolili sie z poobtlukiwanej polciezarowki. Pete z niedowierzaniem potrzasnal glowa.

– Poczekaj, Jupe, az opowiem o tym twojemu kuzynowi.

Po stronie kierowcy od przedniego do tylnego zderzaka ciagnal sie na calej dlugosci szeroki, lsniacy az do polysku stalowy pas otartej z lakieru i rdzy karoserii. Bok byl powgniatany, wlacznie z drzwiami, od ktorych odpadla klamka.

– Ho, ho – cmoknal Pete i wrocil do kabiny.

– Ho, ho? – powtorzyl Jupe, idac za przyjacielem.

Pete polozyl sie, by obejrzec pedal hamulca. Po chwili podniosl cos z podlogi.

– No i co? – spytal zniecierpliwiony Jupe.

Pete wysliznal sie z kabiny i wyprostowal sie. Trzymal w dloni kawalek bolca.

Jupe obejrzal go uwaznie. Dookola bolca widac bylo niewielkie slady pily.

– Zaloze sie, ze ma to zwiazek z naszym brakiem hamulcow – powiedzial Jupe.

– Na pewno – odparl Pete. – Pedal hamulca przymocowany jest do walka, ktory prowadzi do glownego cylindra pompy hamulcowej. Kiedy wciskasz pedal, tlok w cylindrze wypycha plyn hamulcowy do…

– Moglbys sie streszczac? – przerwal mu Bob.

– No dobrze – mruknal Pete. – Ten bolec laczy pedal z walkiem.

– I ktos podpilowal go tak, by odpadl przy pierwszym mocniejszym wcisnieciu pedalu – powiedzial spokojnie Jupe.

– Tak jest – potwierdzil Pete.

Bob jeknal. Kiedy w tej sytuacji zdolaja odnalezc jego ojca?

Trzej przyjaciele popatrzyli sobie gleboko w oczy. Wpadli w powazne tarapaty.

– To robota jednego z Indian – powiedzial Jupe.

– Wodza? – zastanawial sie Pete. – Nie darzyl nas sympatia, ale czy to wystarczy, by pozbawic kogos zycia?

– Na pewno nie mogl zrobic tego Daniel – rozwazal glosno Bob.

– Ani Mary – dodal Jupe.

– Ani Mary – powtorzyl zdecydowanie Bob.

– Nie mozemy tam wrocic po pomoc – stwierdzil Pete.

– Skoro ktorys z mieszkancow probowal nas zabic, to rzeczywiscie wykluczone – przyznal mu racje Jupe. – Lepiej jechac do Diamond Lake. Czy dasz rade naprawic pedal hamulca?

– Jesli bede mial nowy bolec, to tak. Skad go jednak wziac?

Pete i Bob przeszukali polciezarowke. Nic nie znalezli, nawet kawalka zelaza.

– Czy w cessnie moze byc potrzebny ci bolec? – spytal Jupe. – Z tylu widzialem troche narzedzi.

Pierwszy Detektyw ruszyl na zachod, idac wzdluz skalnego urwiska.

Pete i Bob popatrzyli na siebie, a potem w slad za Jupe’em.

– Sluchajcie, to nasze urwisko! – zawolal podniecony Pete.

– Na to wyglada – powiedzial Jupe. – Mozemy pojsc na lake, wziac bolec, wrocic, naprawic ciezarowke i pojechac do Diamond Lake po pomoc dla pana Andrewsa.

Jupe westchnal ciezko. Byl zadowolony ze swojego planu, ale z gory czul sie wyczerpany na mysl o wspinaczce, ktora go czekala.

Bob wzial z samochodu butelke z woda. Chlopcy obwiazali kurtki wokol talii i wrocili na szczyt wzgorza droga wiodaca wzdluz urwiska. Zobaczyli slady, jakie pozostawil pikap. Z boku lezala oderwana od drzwi klamka. Bob kopniakiem poslal ja w krzaki.

Kiedy pokryta kurzem droga skrecila na poludnie ku indianskiej wiosce, chlopcy zeszli z niej i ruszyli urwiskiem na zachod, w strone lasu.

Sosny rosly coraz gesciej, a ich wierzcholki tworzyly nad glowami wedrowcow potezne luki. Ptaki spiewaly, lekki wiatr kolysal drzewami. Mimo cieplego poludnia w cieniu panowal chlod.

Nagle cisze rozdarl huk wystrzalu. Kula przemknela ze swistem kolo ucha Pete’a i uderzyla w pien pobliskiej sosny. W powietrzu lawirowaly kawalki kory.

Jupe, Pete i Bob padli na ziemie. Nad ich glowami przelecial kolejny pocisk. Zrozumieli, ze ktos do nich strzelal.

ROZDZIAL 10. Z PALCEM NA SPUSCIE

– Gdzie oni sa? – Trzej Detektywi uslyszeli dobiegajacy z lasu gruby, meski glos.

– Chodz, Biff – odpowiedzial drugi glos. – Znajdziemy ich.

Glosy odbijaly sie echem od drzew i trudno bylo ustalic, gdzie dokladnie znajduja sie rozmowcy.

– Dlaczego ktos mialby do nas strzelac? – wyszeptal Bob, lezac plasko z twarza tuz przy ziemi.

– Nie wiem, ale lepiej tu nie sterczec, by sie tego dowiedziec – odparl rownie cicho Jupe.

Popatrzyli jeden na drugiego i pokiwali glowami. Potem wstali, nie robiac najmniejszego halasu.

– Ruszamy – ponaglil Pete i puscil sie pedem miedzy sosnami.

Bob i Jupe pospieszyli za nim. Biegli rownolegle do urwiska, zmierzajac w strone laki.

Ponownie rozlegl sie huk wystrzalu, tak silny, ze posypaly sie sosnowe igly. Chlopcy pochylili glowy i na czworakach szybko przemiescili sie ku ogromnemu glazowi, by za nim poszukac schronienia.

– Gdzie oni sie pochowali? – uslyszeli gruby glos, dobiegajacy z lasu.

– Przeklete nicponie – narzekal drugi z mezczyzn.

Stawiali ciezkie kroki, pod ich stopami trzeszczaly galezie i chrzescil zwir. Nie dbali o to, czy ktos ich slyszy, czy nie.

Chlopcy ponownie ruszyli przed siebie. Pete biegl pierwszy i wybieral droge.

– Tam sa! – wrzasnal mezczyzna o grubym glosie. – Lapmy ich!

Kule przelecialy ze swistem obok uciekinierow i uderzyly w ziemie, wzbijajac w powietrze tumany pylu.

– Szybciej! – ponaglil Pete.

Biegl, kryjac sie w cieniu drzew, a pozostali chlopcy szli w jego slady. By utrzymac kierunek, starali sie nie tracic z oczu skalnej sciany. Jupe dyszal ciezko, ale dzielnie dotrzymywal kroku przyjaciolom. W koncu wszyscy przystaneli za gestymi krzewami manzanita.

– Czy ktorys z was zauwazyl, jak oni wygladaja? – wysapal Jupe.

– Nie. – Bob zdjal czapeczke taty i wytarl spocona twarz. – Dobrze sie czujesz, Jupe? Jestes czerwony jak pomidor.

– Nie ma sprawy. – Jupe z trudem chwytal oddech. – Coz to dla mnie. Spacerek przez park.

– Ruszajmy – rzucil Pete.

Chlopcy poszli dalej szybkim krokiem.

– Myslicie, ze ich zgubilismy? – zastanawial sie Bob.

– Przy odrobinie szczescia… – powiedzial Jupe.

– Raczej nie zamierzali zrezygnowac – zauwazyl Pete.

Trzej Detektywi wytrwale podazali na zachod podnozem urwiska. Starali sie trzymac blisko drzew czy glazow, za ktorymi w kazdej chwili mogliby sie skryc. Przewedrowali tak kilka kilometrow. Po drodze natkneli sie na lsniacy w promieniach slonca strumien, z ktorego zaczerpneli wody do butelki.

– Jak daleko jeszcze? – spytal Pete.

– Jesli dobrze idziemy, wkrotce powinnismy dotrzec na miejsce.

Znowu ruszyli przed siebie.

– Nareszcie! – krzyknal w pewnej chwili Pete, kiedy wynurzyli sie z lasu i staneli na krancu duzej, znajomej laki.

– Gdzie jest samolot? – zapytal natychmiast Jupe.

Zszokowani chlopcy wpatrywali sie przed siebie. Cessna zniknela. Nie bylo nawet odlamanego skrzydla. Jak to sie moglo stac?

– Chwileczke! – Pete uwazniej przyjrzal sie miejscu, w ktorym powinien znajdowac sie rozbity turbosmiglowiec. – Zostal zamaskowany!

– Ktos okryl go szczelnie galeziami – stwierdzil Bob. – Zobaczcie! Nie ma rowniez naszego znaku SOS.

– Teraz nikt nas tu nie zauwazy – powiedzial Pete.

– Cos mi mowi – zaczal wolno Jupe – ze ktos nas tu nie lubi.

– Chyba masz racje – zgodzil sie Bob. – Ale kto i dlaczego?

– Czyzbyscie sie zgubili, chlopaki? – dobiegl ich z tylu basowy glos.

Trzej przyjaciele odwrocili sie natychmiast.

Od poludniowo-wschodniej strony zblizal sie ku nim potezny jasnowlosy mezczyzna w przeciwslonecznych goglach.

– Czy moge wam w czyms pomoc? – spytal z przyjaznym usmiechem.

14
Перейти на страницу:

Вы читаете книгу


Hitchcock Alfred - Dolina Smierci Dolina Smierci
Мир литературы